środa, 29 maja 2013

Uklęknij...


- Carpe diem! - wzywał starożytny Horacy – chwytaj dzień, człowieku – bo ci się skończy, umknie w nieistnienie i niebyt, zmieni się w przeszłość, zaś przeszłość oznacza, że tego, co przed chwilą było - już nie ma, a przecież – co było, lecz nie jest, nie pisze się w rejestr...

- ...Verweile doch, du bist so schoen! - wołał Faust, co wyrazić w oderwaniu od opowieści Goethego można tylko, wprowadzając pojęcie „chwili”: chwilo, trwaj, jesteś tak piękna... Ale chwila znika, jakby w ogóle nie istniała, sytuacja się zmienia, następna chwila pochodzi już z repertuaru przyszłości, przyszłość też nie istnieje, kiedy bowiem staje się rzeczywistością - także znika, zmienia się w przeszłość. Czym dokładniejsze pomiary albo precyzyjniejsza myśl, tym teraźniejszość trwa krócej, mgnienie oka, coraz krótszy ułamek czasu, które to pojęcie jest już samo w sobie wytworem naszego „rozumu”. Wczoraj - to wspomnienie, jutro - to projekcja rzeczywistości, a rzeczywistość – to coś między nimi. To nasze „dziś”, nasza teraźniejszość, kiedy się zaczyna, kiedy się kończy? Jest tak, jak mówił Artur Schopenhauer: świat, nasze myśli, wyobrażenia, desygnaty, nadzieje i lęki – to wola i przedstawienie. Poza naszym postrzeganiem, rozumieniem, stawianiem pytań i diagnoz – nic nie istnieje. Chcemy (wyrażamy naszą wolę), żeby było i wyobrażamy sobie, że jest. Przedstawiamy sobie, że jest. Kiedy człowiek umiera, znika z nim wszechświat cały; coś pewnie dalej jakoś „istnieje”, ale na pewno już nie dla tego, którego nie ma, który już „nie istnieje”. 

Przychodzi kiedyś Żyd do rabina i pyta: 
- Rebe, Rebełe, ty jesteś taki mądry, wszystko wiesz, powiedz mi - co to jest wieczność?
- Wieczność? - To chwilka tylko...
- Tak? To pożycz mi stówę... na chwilkę!
- Dobrze... za chwilkę. 

* * *

Rysuje mi się podział dotychczasowego życia, nie całkiem pokrywający się z ogólnie przyjętymi podziałami historycznym, choć nie sposób przecież przeczyć, że cezury, wyznaczane przez historię, wywierały wszechstronny wpływ na moje losy. W przeszłość odchodziły konspiracja, Powstanie, krótka, ale pełna niebezpieczeństw niewola, zakończona ucieczką z pociągu, partyzantka w Krakowskiem.

Jednym z dziwniejszych przypadków, jakie mi się wydarzyły, było spotkanie w listopadzie 1944, w majątku Topola człowieka, jak się później okazało – szefa sztabu Obwodu Batalionów Chłopskich. Przed wojną, jako student, mieszkał w domu akademickim na pl. Narutowicza w Warszawie. Pracował tam wówczas mój ojciec, który miał okazję pomóc mu w paru ważnych sprawach. Podkowa zapamiętał nasze nazwisko, a kiedy zobaczył je w mojej Kennkarcie, postanowił z kolei mnie pomóc i (upewniwszy się, ze można mi wierzyć) jako podoficera AK skierował do oddziału we wsi Krzyszkowice (gmina Wielgus). Kiedy wieczorem wjeżdżaliśmy bryczką z Topoli do owej wsi, natknęliśmy się na grupę młodych ludzi, którzy korzystając z ciemności, układali sztuczny stóg słomy, wokół zdobytej przed niedawnym czasem niemieckiej ciężarówki. Ukryta w owym stogu, przetrwała aż do dnia wkroczenia oddziału żołnierzy sowieckich. Było to pod koniec stycznia 1945 roku. Idąca „gęsiego” grupka niosących bańki z paliwem żołnierzy, którzy pierwsi weszli do wsi, w pewnym momencie skręciła z drogi, podeszła do stogu i odrzucając snopki słomy, wydobyła z niego ukrytą ciężarówkę. Po zatankowaniu paliwa, bez trudu uruchomili silnik – i odjechali w swoją drogę. Opisuję ten fakt , aby podkreślić, że wchodzące ze wschodu oddziały wojska, wspierającego „nową władzę”, miały doskonałe rozeznanie w naszej konspiracji, aż do najdrobniejszych szczegółów. Wkrótce potem przeszła fala aresztowań miejscowych działaczy i żołnierzy Podziemia. Nie uniknął tego losu również Podkowa. Ja natomiast, jako „bieżeniec” z Warszawy, zdołałem w pierwszych dniach trwającej ofensywy dotrzeć do Krakowa, gdzie znalazłem schronienie i czatowałem na pierwszy pociąg, jadący w oczekiwanym kierunku, to znaczy – do Warszawy.

Wkrótce więc dokonał się powrót do mieszkania ocalałego na Grochowie. Była wczesna wiosna 1945. Parokrotnie jeszcze wracałem w tamte strony, usiłując zarobić nieco na przywożeniu żywności. Pewnego razu do mojego przedziału wsiadł młody ksiądz. Wdaliśmy się w rozmowę, opowiedziałem mu trochę o sobie i zwierzyłem z głębokiego kryzysu wiary, jaki dotknął mnie, zanim jeszcze zetknąłem z filozofią materialistyczną, z marksizmem, z krytyką kościoła i wszelkiego rodzaju wierzeń fideistycznych. Upadek niepodległej Polski, nieszczęsne Powstanie Warszawskie, śmierć brata, ruiny i zgliszcza, załamanie mojego dotychczasowego życia – to były podstawy upadku mojej wiary nie tylko w Boga, ale i w sprawiedliwość, w sens i porządek świata. Nie było mi z tym dobrze, szukałem oparcia.

Ksiądz nie podjął żadnego z wątków moich wyznań, powiedział tylko:
- Uklęknij, a uwierzysz. 

Nie wiem, czy był przekonany o skuteczności swojej rady. Dla mnie oznaczało to nie tyle powrót do wiary, co przyjęcie pewnej postawy wobec nadchodzących wydarzeń. Może nie oczekiwanie ich na klęczkach, ale rezygnację ze sprzeciwu, z oporu. Co ma być...

A miało być zupełnie inaczej, niż przed wojną, ja zaś byłem dziewiętnastolatkiem, i stałem przed całą serią wyborów. Radę księdza rozumiałem szeroko: przyjmij postawę oczekiwania na decyzje losu, innych, ważniejszych ludzi i instytucji, nie upieraj się przy swoim, wyrzecz się swoich racji, które przecież wcale nie muszą być słuszniejsze od tego, co życie od ciebie żąda. Może mój przypadkowy rozmówca nie miał wcale takich intencji, szczególnie gdyby chodziło o jego racje, o stanowisko instytucji, którą reprezentował i jej hierarchii. Podstawowy i najważniejszy dla mnie wybór brzmiał: zostać, czy przejść na Zachód, do „swoich”. Mój ojciec zakończył już był swoją wojenną drogę – od kampanii wrześniowej, przez Węgry, Bliski Wschód i Włochy – i przebywał w Wielkiej Brytanii, w obozie Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia. Wybór Zachodu oznaczałby ojcowską pomoc i wsparcie, kontynuację rozpoczętej w AK służby, odcinanie kuponów z konspiracyjnej przeszłości, ukończenie studiów i niewątpliwą karierę. Przekroczenie słabo jeszcze strzeżonej granicy nie było problemem. Problemy były dwa: chora matka, która po stracie pierworodnego syna (mego starszego brata – Sławka), uległa paru wylewom krwi do mózgu i pozostawała wówczas nieprzytomna. Problem drugi brzmiał: to jest przecież mój kraj, taki, jaki jest – zniszczony, umęczony, ale przecież mój. Mało kto wierzył później, że taki był kierunek mojego myślenia. To nawet podniośle brzmi: matka i ojczyzna. „Nie bzdycz się, że właśnie to zdecydowało”. A jednak... Cóż by innego? Może trochę się bałem kolejnych przepraw, ucieczek, innego świata. Zostałem.

1 komentarz: