środa, 29 maja 2013

Uklęknij...


- Carpe diem! - wzywał starożytny Horacy – chwytaj dzień, człowieku – bo ci się skończy, umknie w nieistnienie i niebyt, zmieni się w przeszłość, zaś przeszłość oznacza, że tego, co przed chwilą było - już nie ma, a przecież – co było, lecz nie jest, nie pisze się w rejestr...

- ...Verweile doch, du bist so schoen! - wołał Faust, co wyrazić w oderwaniu od opowieści Goethego można tylko, wprowadzając pojęcie „chwili”: chwilo, trwaj, jesteś tak piękna... Ale chwila znika, jakby w ogóle nie istniała, sytuacja się zmienia, następna chwila pochodzi już z repertuaru przyszłości, przyszłość też nie istnieje, kiedy bowiem staje się rzeczywistością - także znika, zmienia się w przeszłość. Czym dokładniejsze pomiary albo precyzyjniejsza myśl, tym teraźniejszość trwa krócej, mgnienie oka, coraz krótszy ułamek czasu, które to pojęcie jest już samo w sobie wytworem naszego „rozumu”. Wczoraj - to wspomnienie, jutro - to projekcja rzeczywistości, a rzeczywistość – to coś między nimi. To nasze „dziś”, nasza teraźniejszość, kiedy się zaczyna, kiedy się kończy? Jest tak, jak mówił Artur Schopenhauer: świat, nasze myśli, wyobrażenia, desygnaty, nadzieje i lęki – to wola i przedstawienie. Poza naszym postrzeganiem, rozumieniem, stawianiem pytań i diagnoz – nic nie istnieje. Chcemy (wyrażamy naszą wolę), żeby było i wyobrażamy sobie, że jest. Przedstawiamy sobie, że jest. Kiedy człowiek umiera, znika z nim wszechświat cały; coś pewnie dalej jakoś „istnieje”, ale na pewno już nie dla tego, którego nie ma, który już „nie istnieje”. 

Przychodzi kiedyś Żyd do rabina i pyta: 
- Rebe, Rebełe, ty jesteś taki mądry, wszystko wiesz, powiedz mi - co to jest wieczność?
- Wieczność? - To chwilka tylko...
- Tak? To pożycz mi stówę... na chwilkę!
- Dobrze... za chwilkę. 

* * *

Rysuje mi się podział dotychczasowego życia, nie całkiem pokrywający się z ogólnie przyjętymi podziałami historycznym, choć nie sposób przecież przeczyć, że cezury, wyznaczane przez historię, wywierały wszechstronny wpływ na moje losy. W przeszłość odchodziły konspiracja, Powstanie, krótka, ale pełna niebezpieczeństw niewola, zakończona ucieczką z pociągu, partyzantka w Krakowskiem.

Jednym z dziwniejszych przypadków, jakie mi się wydarzyły, było spotkanie w listopadzie 1944, w majątku Topola człowieka, jak się później okazało – szefa sztabu Obwodu Batalionów Chłopskich. Przed wojną, jako student, mieszkał w domu akademickim na pl. Narutowicza w Warszawie. Pracował tam wówczas mój ojciec, który miał okazję pomóc mu w paru ważnych sprawach. Podkowa zapamiętał nasze nazwisko, a kiedy zobaczył je w mojej Kennkarcie, postanowił z kolei mnie pomóc i (upewniwszy się, ze można mi wierzyć) jako podoficera AK skierował do oddziału we wsi Krzyszkowice (gmina Wielgus). Kiedy wieczorem wjeżdżaliśmy bryczką z Topoli do owej wsi, natknęliśmy się na grupę młodych ludzi, którzy korzystając z ciemności, układali sztuczny stóg słomy, wokół zdobytej przed niedawnym czasem niemieckiej ciężarówki. Ukryta w owym stogu, przetrwała aż do dnia wkroczenia oddziału żołnierzy sowieckich. Było to pod koniec stycznia 1945 roku. Idąca „gęsiego” grupka niosących bańki z paliwem żołnierzy, którzy pierwsi weszli do wsi, w pewnym momencie skręciła z drogi, podeszła do stogu i odrzucając snopki słomy, wydobyła z niego ukrytą ciężarówkę. Po zatankowaniu paliwa, bez trudu uruchomili silnik – i odjechali w swoją drogę. Opisuję ten fakt , aby podkreślić, że wchodzące ze wschodu oddziały wojska, wspierającego „nową władzę”, miały doskonałe rozeznanie w naszej konspiracji, aż do najdrobniejszych szczegółów. Wkrótce potem przeszła fala aresztowań miejscowych działaczy i żołnierzy Podziemia. Nie uniknął tego losu również Podkowa. Ja natomiast, jako „bieżeniec” z Warszawy, zdołałem w pierwszych dniach trwającej ofensywy dotrzeć do Krakowa, gdzie znalazłem schronienie i czatowałem na pierwszy pociąg, jadący w oczekiwanym kierunku, to znaczy – do Warszawy.

Wkrótce więc dokonał się powrót do mieszkania ocalałego na Grochowie. Była wczesna wiosna 1945. Parokrotnie jeszcze wracałem w tamte strony, usiłując zarobić nieco na przywożeniu żywności. Pewnego razu do mojego przedziału wsiadł młody ksiądz. Wdaliśmy się w rozmowę, opowiedziałem mu trochę o sobie i zwierzyłem z głębokiego kryzysu wiary, jaki dotknął mnie, zanim jeszcze zetknąłem z filozofią materialistyczną, z marksizmem, z krytyką kościoła i wszelkiego rodzaju wierzeń fideistycznych. Upadek niepodległej Polski, nieszczęsne Powstanie Warszawskie, śmierć brata, ruiny i zgliszcza, załamanie mojego dotychczasowego życia – to były podstawy upadku mojej wiary nie tylko w Boga, ale i w sprawiedliwość, w sens i porządek świata. Nie było mi z tym dobrze, szukałem oparcia.

Ksiądz nie podjął żadnego z wątków moich wyznań, powiedział tylko:
- Uklęknij, a uwierzysz. 

Nie wiem, czy był przekonany o skuteczności swojej rady. Dla mnie oznaczało to nie tyle powrót do wiary, co przyjęcie pewnej postawy wobec nadchodzących wydarzeń. Może nie oczekiwanie ich na klęczkach, ale rezygnację ze sprzeciwu, z oporu. Co ma być...

A miało być zupełnie inaczej, niż przed wojną, ja zaś byłem dziewiętnastolatkiem, i stałem przed całą serią wyborów. Radę księdza rozumiałem szeroko: przyjmij postawę oczekiwania na decyzje losu, innych, ważniejszych ludzi i instytucji, nie upieraj się przy swoim, wyrzecz się swoich racji, które przecież wcale nie muszą być słuszniejsze od tego, co życie od ciebie żąda. Może mój przypadkowy rozmówca nie miał wcale takich intencji, szczególnie gdyby chodziło o jego racje, o stanowisko instytucji, którą reprezentował i jej hierarchii. Podstawowy i najważniejszy dla mnie wybór brzmiał: zostać, czy przejść na Zachód, do „swoich”. Mój ojciec zakończył już był swoją wojenną drogę – od kampanii wrześniowej, przez Węgry, Bliski Wschód i Włochy – i przebywał w Wielkiej Brytanii, w obozie Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia. Wybór Zachodu oznaczałby ojcowską pomoc i wsparcie, kontynuację rozpoczętej w AK służby, odcinanie kuponów z konspiracyjnej przeszłości, ukończenie studiów i niewątpliwą karierę. Przekroczenie słabo jeszcze strzeżonej granicy nie było problemem. Problemy były dwa: chora matka, która po stracie pierworodnego syna (mego starszego brata – Sławka), uległa paru wylewom krwi do mózgu i pozostawała wówczas nieprzytomna. Problem drugi brzmiał: to jest przecież mój kraj, taki, jaki jest – zniszczony, umęczony, ale przecież mój. Mało kto wierzył później, że taki był kierunek mojego myślenia. To nawet podniośle brzmi: matka i ojczyzna. „Nie bzdycz się, że właśnie to zdecydowało”. A jednak... Cóż by innego? Może trochę się bałem kolejnych przepraw, ucieczek, innego świata. Zostałem.

poniedziałek, 27 maja 2013

Uwaga gepardy! Nie parkować!

Etiopię miałem możliwość zobaczyć przy okazji wizyty przewodniczącego rady państwa PRL, wchodząc w skład jego ekipy prasowej. Było to w roku 1965, krajem rządził jeszcze wtedy cesarz Heile Selasie. Zyskał on sławę w roku 1938, kiedy to faszystowski dyktator Włoch Benito Mussolini (który zakończył życie powieszony przez włoskich partyzantów w ostatnim roku wojny) napadł na Etiopię, czyniąc ją w ten sposób pierwszą ofiarą „osi Rzym-Berlin”, na której czele stał Adolf Hitler. Cesarz został emigrantem w Wielkiej Brytanii, wprowadził swój kraj do antyfaszystowskiej koalicji, a więc stał się... antyfaszystą. Po wojnie wrócił do kraju, którym władał żelazną ręką. Ryszard Kapuściński w znanej książce (wydanej w roku 1978), zatytułowanej „Cesarz” uznał jego rządy za totalitaryzm. Nie mógł w niej jednak napisać, że komunistyczny rząd Mengistu Hajle Marjama, zwanego „czarnym Stalinem”, który obalił cesarza w roku 1974, były nie mniejszym totalitaryzmem. Takie stwierdzenie byłoby bowiem „nie na linii”, a cenzura pewnie by go nie puściła.

Ten poważny, niemal historyczny wstęp ma mnie prowadzić do opowiedzenia historyjki, w której uczestniczyłem w czasie owego parodniowego pobytu w Etiopii. Gospodarze mianowicie, na czas rozmów na najwyższym szczeblu, zorganizowali dla dziennikarzy towarzyszących polskiej głowie państwa wycieczkę krajoznawczą. Droga prowadziła kilometrami przez ogromne plantacje trzciny cukrowej. Niewielką kolumnę samochodów otwierały i zamykały pojazdy, wypełnione funkcjonariuszami w mundurach, uzbrojonymi w pistolety maszynowe, cały czas wymierzonymi w stronę rozciągających się po obu stronach łanów dającej znakomity cukier trzciny. Próbowaliśmy zrozumieć, czemu mają służyć te środki ostrożności. Zwrócono nam uwagę na stojący przy drodze znak. Pod okrągła tablicą z ogólnoświatowym symbolem zakazu parkowania umieszczono stosowny napis w dwóch językach – po angielsku i po etiopsku (oczywiście – własnym alfabetem): „Nie parkować! Uwaga – gepardy”! Nie każdy z nas wiedział – co to takiego „gepardy”. Wyjaśniono nam, że to żyjące na plantacjach trzcin drapieżniki, podobne do lamparta, tylko trochę inaczej ubarwione. Szybko wyczuwają obecność człowieka i z apetytem rzucają się na parkujących użytkowników drogi.

Zdziwieni tak gorliwą ochroną, dopytaliśmy się później, że w tamtych okolicach grasują nie tylko gepardy, ale i silne oddziały partyzanckie, tworzone przez przeciwne cesarzowi ugrupowania na czele ze wspieraną przez służby sowieckie partią komunistyczną. Chodziło więc o ochronę przed gepardami czy przed partyzantami?

Oko w oko z gepardem przyszło mi spotkać się raz jeszcze. Kiedy w cesarskim pałacu dobiegały końca rozmowy, czekając na zewnątrz zobaczyłem pełniącego raczej dekoracyjną funkcję strażnika, trzymającego na smyczy dorodny okaz zwierzęcia tego gatunku. Upewniwszy się, że gepard jest pokojowo usposobiony, połachotałem go w podbródek, co upamiętnione zostało na załączonym zdjęciu. Okrągła plakieta w klapie mojej marynarki – to oznaka członka ekipy dziennikarskiej. Żeby można było z daleka go rozpoznać.


wtorek, 21 maja 2013

Na basenie w Lagos

Rozległe, paromilionowe miasto na wybrzeżu Atlantyku, przez wiele lat stolica jednego z największych i najważniejszych krajów Afryki - Nigerii, nadal port o podstawowym dla kraju znaczeniu militarnym i gospodarczym (prawie 17 milionów mieszkańców). Przez dziesięciolecia Lagos był przedmiotem zainteresowania różnych sił i potęg światowych, nie wyłączając komunizmu, a jeśli tak, to i ówczesnej Polski. Starali się tam o pobyt i lokowali na różnych pozycjach i w różnych zawodach, nie tylko poszukiwacze przygód, ale i przyzwoitego zarobku; w różnych okresach pracowało tam parę tysięcy Polaków. Jednym z nich był mój kolega i dobry znajomy – inż. arch. Zbigniew Wilma, który na początku lat osiemdziesiątych pracował i mieszkał z rodziną w Lagos.

Miałem wielką ochotę skorzystać z Jego „ryczałtowego” zaproszenia, które mi złożył, pewnie nie bardzo biorąc pod uwagę jego ewentualną realizację. Zresztą na przeszkodzie stało tak wiele różnych okoliczności – na pierwszym miejscu mamona. Aliści niespodziewanie trafiła się możliwość. Ogłoszono, że minister spraw zagranicznych udaje się z wizytą na Wybrzeże Kości Słoniowej i do... Nigerii. Był nim wtedy Stefan Olszowski, którego znałem jeszcze z jego czasów studenckich: kiedy On był prezesem Stowarzyszenia Studentów Polskich, ja pracowałem w „Sztandarze Młodych”. Zgodził się bez oporów na mój trochę ad hoc zorganizowany „udział” w ekipie prasowej i na to, że będę pisał korespondencje do jednej z wrocławskich gazet – reszta była urzędniczą formalnością. Wszak popularne w tym czasie, pełne drwiny, przysłowie głosiło: ”ostatnim ludzkim uczuciem, jakie do końca utrzyma się na drodze do socjalizmu, będzie kumoterstwo...”

Po wylądowaniu w Lagos, wyrażono nawet zgodę na opuszczenie przeze mnie na jakiś czas ministerialnej delegacji, pozostałem więc na krótko w Nigerii, głównie na koszt Zbyszka. Trochę jeździliśmy, trochę zwiedzaliśmy, trochę oglądaliśmy miejscowe osobliwości. Dla odetchnięcia od prażącego upału rodzina państwa Wilmów zaprosiła mnie na świetny, doskonale urządzony basen kąpielowy. I tu zaczął się rozdział drugi przygody, równie nieprawdopodobny, jak i sam fakt mojego zjawienia się na afrykańskim kontynencie. Otóż pierwszymi osobami, które spotkałem na kąpielisku, byli moja przyjaciółka z lat dziecinnych Ola Szolimowa z synkiem. Jak się potem okazało – spotkanie w pewnym stopniu zaaranżował mój kolega. Zaś Ola, z domu Machnowska, była towarzyszką moich zabaw dziecinnych w mająteczku Jej rodziców – Kabacie, o którym jeszcze kiedyś napiszę historyjkę, zatytułowaną „Kabat – mon amour”... Jej synek był w wieku, w jakim my byliśmy, kąpiąc się w kabackim stawie. Okazało się, że jej małżonek pracuje w tamtejszej fabryce odzieży (był chemikiem). Na stałe mieszkali w Anglii, a od kilku już lat pędzili dość pogodne życie w Nigerii. No cóż – spotkanie po pięćdziesięciu latach, w dodatku na basenie w Lagos – widać i to się zdarza.

Następną gromadką, w której objęcia wpadłem wchodząc do wody, była doskonale mi znana z Warszawy rodzina dyplomaty, pracującego obecnie w tamtejszej polskiej Ambasadzie.

Mogło też dojść do trzeciego spotkania, ale bezlitosny los pokrzyżował bieg wydarzeń. Znane są obłędna brawura i równie niepojęty brak umiejętności nigeryjskich kierowców. Inni moi znajomi z Warszawy, po niewielu miesiącach pobytu w Lagos, jechali samochodem z lotniska do miasta. Wpadł na nich jeden ze wspomnianych kierowców. Mężczyzna zginął na miejscu, jego żona w wyniku wypadku utraciła twarz. Do końca życia kryła się za nigdy publicznie niezdejmowanym welonem. Już Jej więcej nie spotkałem.

niedziela, 19 maja 2013

Donos i Davos czyli Paszport dla przyjaciela

Twórczością Tomasza Manna, a już szczególnie „Czarodziejską górą” zajmowałem się, oczarowany, przez wiele, wiele lat. Z kolei przed prawie pięćdziesięciu laty, jako korespondent podróżowałem sporo po Szwajcarii. Moje dziennikarskie obowiązki i zainteresowania koncentrowały się jednak, ze zrozumiałych względów, na Genewie, Bernie czy Zurychu. Położone wysoko w górach uzdrowisko Davos, gdzie – jak wiadomo - toczy się akcja wspomnianej powieści, leżało daleko od moich dróg i autostrad...

Wyprzedzając fakty, które za chwilę opiszę, dodam, żeTadeusza Borkowskiego poznałem towarzysko w Warszawie w połowie lat sześćdziesiątych. Zaprzyjaźniliśmy się serdecznie i blisko. Był już wtedy rozwiedziony. Jego niegdysiejsza małżonka, wraz z kilkuletnim synkiem, przed paroma laty wybrała (jak się wtedy mówiło) wolność w czasie pobytu w USA. Tadeusz był ceniony i towarzysko, i zawodowo, a już szczególne powodzenie miał u pań. Jego kariera zawodowa także rozwijała się bez przeszkód. Młody, bardzo zdolny lekarz, specjalista w zakresie nefrologii dziecięcej, został w 1963 roku uszczęśliwiony niezwykle w tamtych czasach atrakcyjną propozycją rocznego (!) stypendium w Szwajcarii. Długo świętowaliśmy ten sukces.

Aliści na drodze do szczęścia pojawiła się przeszkoda. Zrozpaczony kandydat na stypendystę przekazał mi hiobową wieść: odmówiono mu paszportu.

- Ratuj... wyjąkał, nawet nie wierząc w taką możliwość.
 
Bo w istocie - co można było w tej sytuacji zdziałać?

W czasie, kiedy mego przyjaciela los dotknął tak boleśnie, uczestniczyłem w posiedzeniach komisji „zatwierdzającej” dziennikarskie wyjazdy zagraniczne. Przewodniczył jej sekretarz generalny Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, a składała się ona z przedstawicieli wydawców prasy, Polskiego Radia, no i – oczywiście – stosownych, a decydujących instytucji. Najbardziej, co zrozumiałe, liczył się głos reprezentanta Biura Paszportów, będącego komórką Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Przyszedł mi do głowy dosyć obłędny pomysł: „a może jego właśnie zapytać?”

W przerwie najbliższego posiedzenia odwołałem go na bok i spytałem:
 
- Zajmujecie się wyjazdami dziennikarzy. Czy możecie mi łaskawie powiedzieć kto u Was „prowadzi” sprawy wyjazdów lekarzy? 
- Również ja.
- A, to pewnie wiecie, czemu odmówiono wydania paszportu Tadeuszowi Borkowskiemu?
- Nie pamiętam, ale sprawdzę...

Na następnym posiedzeniu powiedział: na Waszego znajomego wpłynął donos. Jedna pani twierdzi, że on wyjeżdża głównie po to, żeby zejść się żoną i pozostać na Zachodzie...
- Ależ to nieprawda... - próbowałem przekonywać. Znam sytuację i wiem, że wróci na pewno...
- A kto to może wiedzieć? Jest zawiadomienie, podpisane przez osobę godną zaufania, a jeśli rzeczywiście „podmiot” nie wróci, to rozmowa mojego szefa ze mną byłaby krótka: „za to wam płacą, żebyście pilnowali porządku; sygnał jest? - to reagujcie!”
- Czy na prawdę nie ma na to żadnej rady? 
- Rada jest, i to prosta. Obowiązuje zasada „papier na papier”. Jest donos? - Jest. Trzeba go „przykryć” oświadczeniem kogoś też budzącego zaufanie, że ręczy za to, iż tow. B. wróci do kraju, czyli nie „wybierze wolności”.
- A moje poręczenie by wystarczyło?
- No, pewnie! Tylko – czy wiecie, jakie ryzyko bierzecie na siebie? „Wicie, rozumicie”. Koniec kariery i grube nieprzyjemności...

W rozmowie, jaką odbyliśmy, Tadeusz złożył wobec mnie przysięgę, że wróci, ja złożyłem oświadczenie w Biurze Paszportów. Dostał paszport, wyjechał, i wrócił. Potem ponownie wyjechał z „Orbisem”na wycieczkę do Paryża, tam przesiadł się na inny pociąg i wrócił do Szwajcarii. Ale to była wycieczka, sprawa dotyczyła nie mnie, tylko „Orbisu”. Lata potoczyły się... Po długim konaniu skończył się w Polsce komunizm, różne mieliśmy obaj przygody, aliści w 1999 roku paryska „Kultura”, z którą przed pewnym czasem nawiązałem współpracę, zamieściła mój kolejny materiał. Mieszkałem wtedy w Milanówku, dokąd dodzwonił się mój przyjaciel – Tadeusz Borkowski. Opowiedział, że stale czyta „Kulturę” i znalazł tam moje nazwisko! Redakcja podała mu mój telefon, zadzwonił i... zaprasza mnie do Szwajcarii. Z wrażenia mało nie spadłem z krzesła, ale szybciutko pozbierałem się, poleciałem samolotem do Zurychu i wpadłem mu w ramiona. 
 
Okazało się, że w jakiś czas po zakończonym sukcesem stypendium, zgłosił się do niego pośrednik z propozycją.

- Panie doktorze, kup Pan willę...
- Ależ proszę Pana, ja nie mam takich pieniędzy, ja jestem emigrant...
- Przede wszystkim Pan jesteś lekarz, a pieniądze to są w banku! Kredyt pod zastaw tej willi ja Panu załatwię! Od tego jestem... 
 
Wyjaśnił mu, że pewien Jego kolega po fachu - lekarz prowadzący prywatną praktykę, przechodzi na emeryturę i sprzedaje willę razem z ową praktyką, do której – oprócz stałych pacjentów - przynależą: gabinet rentgenowski, sala masażu, laboratorium chemiczne itd. Wszystko to razem przynosi przyzwoity dochód, pozwalający na spokojną spłatę kredytu i dostatnie życie... Ale klient – musi być też lekarzem, bo inaczej trzeba by to wszystko likwidować, a kto ma na to pieniądze?! Tadeusz bał się okropnie, że nie zarobi na tym i pójdzie z torbami. Po miesiącu jednak, kiedy zajrzał do konta, przekonał się, że rata kredytu została spłacona, a kwota oszczędności na koncie lekko wzrosła. Następne okresy przyniosły już poważny dochód, pan doktor objął opieką dwa pobliskie domy starców i... życie było piękne! 
 
- Dobrze, dobrze – powie Czytelnik, ale co do tego ma Tomasz Mann i Davos?! Otóż mój przyjaciel, specjalista przecież od leczenia dziecinnych nerek, zanim nabył prywatną praktykę, pracował przez pewien czas tu, w dziecięcym sanatorium, „wo Kinder zur Gesunheit kommen”, jak głosi slogan z reklamowej broszury. Goszcząc mnie w Szwajcarii, zawiózł do Davos. Jako były mieszkaniec kurortu, a również zapalony czytelnik Manna, wiele mi opowiedział, a także pokazał mi miejsca opisane w „Czarodziejskiej Górze”. Dziękuję!

wtorek, 14 maja 2013

Mój niemiecki "kuzyn"

Stryj Roman był przeciwieństwem swego brata, czyli mego ojca. Jak Sławek po ojcu, a ja po matce, tak zdaje się ojciec wziął większość cech po dziadku Andrzeju, a stryj po babce Wacławie. Bez polotu, ale solidny i stateczny, niepijący i niepalący, oszczędny i przykładny małżonek, mógł imponować nagromadzeniem cnót. Ożeniony był z ciotką Marysią z domu Trofimiuk, a więc według wszelkiego prawdopodobieństwa Białorusinką, choć z rodziny katolickiej, więc optującej za Polską. Mieli dwóch synów: starszego o rok od Sławka (który z kolei był o dwa lata starszy ode mnie) Tadka i młodszego ode mnie o rok Zbyszka. Przed wojną mieszkali w Legionowie, gdzie stryj - w stopniu sierżanta - zawiadywał magazynem gazu, używanego do napełniania balonów. Pewnego razu magazyn wyleciał w powietrze, stryj razem z nim, po czym pozostał na zawsze inwalidą o jednej krótszej nodze, chodzącym stale o lasce. Po przejściu na wojskową emeryturę wyjechał w rodzinne strony Trofimiuków, kupił czy wybudował dom w Brześciu i objął jakieś dość ważne stanowisko na tamtejszej stacji kolejowej.

Pierwszą okupację sowiecką przeżyli, zdaje się, głównie dzięki pomocy białoruskiej rodziny, na drugą już nie czekali, przed nadejściem Rosjan zjechali we czworo do Warszawy i zamieszkali razem z nami w mieszkaniu babki, w sumie osiem osób w dwóch pokojach z kuchnią, tyle tylko, że matka i Sławek mieli ciągłe nocne dyżury w swojej centrali telefonicznej. Pamiętam wspólną ze stryjami wizytę u jakiegoś wujecznego dziadka Gąsani, staromiejskiego szewca jak z wiersza Or-Ota, mieszkającego na najwyższym piętrze w kamienicy na Starym Rynku, o wielkiej, ciemnej, sklepionej izbie z niemniej wielkim, głębokim wykuszem, w którym mieścił się warsztat szewski, ściany pokryte były klatkami z kanarkami zanoszącymi się śpiewem, a z okna rozciągał się widok na Wisłę, Pragę i lasy wokół niej. 

Obu stryjecznych braci wtajemniczyłem w moją konspirację dopiero na krótko przed Powstaniem. Zbyszek znalazł się w centrum miasta, wywieziony do Niemiec pozostał po wojnie na zachodzie służąc w polskich kompaniach wartowniczych. Ożenił się z Niemką, wyemigrował do Australii i dożył tam swoich lat.

Mój starszy stryjeczny brat, nie będąc żołnierzem AK, zdecydował się iść ze mną do powstania. Po odwołaniu rozkazu natarcia na lotnisko i przejściu pułku do ponownej konspiracji, przedostaliśmy się obaj na Opaczewską. Tadek trafił do obozu w Pruszkowie, skąd udało mu się przy ludzkiej pomocy wydostać. Przebrnął przez puszczę Kampinoską, częściowo przeszedł, a częściowo przepłynął Wisłę i dotarł do Legionowa, gdzie miał dalszą rodzinę. Córka owych kuzynów zakochana była w... niemieckim żołnierzu, pracowniku kuchni stacjonującego tam oddziału Wehrmacht'u. Tadek zatrudniony został przez niego jako pomocnik w kuchni polowej i przed styczniową ofensywą sowiecką, wraz z owym oddziałem niemieckim, rozpoczął ewakuację na południe. Kiedy powstał plan wspólnego wywikłania się z wojny Tadeusza, kuzynki i niemieckiego żołnierza - nie wiem, w każdym razie jej koniec zastał towarzystwo w Austrii, skąd całej trójce udało się przedostać do Włoch. Wobec władz włoskich Niemiec przedstawiony został jako... brat Tadeusza - Zbyszek, który rzekomo w wyniku kontuzji ogłuchł i stracił mowę, a także dowód osobisty. Były niemiecki żołnierz trochę mówił już po polsku, za mało jednak, by udawać Polaka. We Włoszech spotkali się z moim ojcem, który służył w II Korpusie i wtajemniczyli go w sekretne rozwiązanie problemu jego rzekomego bratanka. Mistyfikacja udała się, ów Niemiec (już jako Polak) i nasza kuzynka, połączeni węzłem małżeńskim, osiedli po paru latach w Kanadzie.

We Włoszech Tadeusz spotkał piękną ponoć dziewczynę z Czarnogóry o imieniu Darinka, która dla niego zostawiła polskiego oficera, co tamten skwitował samobójstwem. To polskoserbskie stadło wydało na świat dwoje dzieci: syna i córkę. Rodzina przebywała przez parę lat w obozie dla DP-isów na brytyjskiej ziemi, by potem stać się również Kanadyjczykami. Po przybyciu do Kanady Tadeusz opanował zawód spawacza i pracując za kołem polarnym zarobił na kupno domku w Niagara Falls, gdzie następnie pracował wiele lat jako konserwator obrabiarek sterowanych komputerami. Jak z dumą opowiadał jego syn - chodził po hali fabrycznej w białym fartuchu i przykładał - jak lekarz do piersi pacjenta - stetoskop do skrzynki, kryjącej mechanizm sterowniczy obrabiarki, wychwytując wrażliwym uchem podejrzane szmery, co pozwalało na zapobieżenie powstaniu uszkodzenia, a tym samym na uniknięcie kolosalnych strat, jakie powstałyby w wyniku produkcji detali z defektem. Był tak ceniony, że nawet po przejściu na emeryturę utrzymano z nim współpracę. 

Jeszcze w owym obozie na terenie Wielkiej Brytanii kupił dzieciom wcale nie dziecinną książkę. Jak zaświadcza jego syn, a mój stryjeczny bratanek - Zbyszek, książka ta, od której oczu nie mógł oderwać, zdecydowała o jego życiu. Kształcony na managera hotelowego i kuszony zawrotną karierą w którejś z międzynarodowych sieci hotelarskich, gdzie zarobkował już w czasie nauki, wybrał jednak karierę akademickiego nauczyciela literatury angielskiej na uniwersytecie w Toronto. Profesor Zbigniew Solecki zwykł był mawiać: „Jestem bardzo szczęśliwy, skoro gotowi są płacić mi za to, co najbardziej lubię, czyli za czytanie książek...” . Ślad tamtego gwiazdkowego wydarzenia zawarty jest w dedykacji, wydrukowanej na jego książce o przemianach w Czechosłowacji w czasach komunizmu, na marginesie twórczości Josefa Škvoreckiego, zatytułowanej „Praguer Blues”: „For Tadeusz Solecki and Darinka Mijatović-Solecki who far away nad long ago bought their children an English encyclopaedia”...

poniedziałek, 13 maja 2013

Domowe anegdotki

Jak wiadomo, jestem zakamieniałym pesymistą. Kiedyś, w pełni lat męskich, kiedy byłem wysokim, przystojnym (jak mówiły panie) mężczyzną z czupryną blond nad myślącym czołem, nie zaś już tylko „ładnym chłopcem”, nieco za bardzo podobnym do dziewczynki – pewien zaprzyjaźniony psychiatra powiedział: Panu, jeżeli się przyśnią przyjemne sceny z jakąś panienką, to nawet we śnie pomyśli Pan „po jaką cholerę taka fajna dziewczyna zadaje się z takim... fujarą”!

Można by podumać nad tym – skąd w człowieku biorą się takie pokłady pesymizmu? Przecież nie z doświadczenia, ani – tym mniej - z obserwacji. Pewnie dziedziczy się taki mankament w genach. Jeśli tak – to nawet wiem po kim...

Moja bardzo kochana, bardzo dobra i mądra Mama karmiła mnie i mojego starszego brata opowiastkami z najbardziej odległych zakresów, mającymi ze sobą taki związek, że owiane były pesymizmem. Z czasów na przykład około 1905 roku, kiedy była jeszcze małą dziewczynką, pochodzi opowieść o tym, jak siedzi latem na balkonie w mieszkaniu na ulicy Browarnej, na warszawskim Powiślu, a z dołu rozlega się dźwięczny klekot, jaki wydają końskie kopyta, uderzając o bruk. Po chwili spod balkonu wyłania się wataha kozaków, z karabinkami na plecach, i Mama myśli: „właściwie - po co żyć?” Droga myślenia była taka: kozacy to symbol carskiego terroru, rozpędzania manifestacji, wyłapywania ukrywających się ludzi, batożenia, rozstrzeliwania, symbol rosyjskiego panowania nad Polską; pojawiają się, jak na zawołanie. Więc – po co żyć?

Z zupełnie innych zakresów wziąłem powiedzonko: „do Zosi - to się podnosi, a do Jadwisi – to wisi”... Ktoś tak nieprzyzwoicie opisywał sytuację dwóch siostrzyczek, z których młodsza Zosia była urocza i przystojna, a starsza Jadwisia przygasała w jej cieniu, zazdroszcząc powodzenia i powszechnej sympatii. Rzecz nie miałaby żadnego znaczenia, gdyby nie fakt, że moja Mama Jadwiga miała młodszą siostrę Zosię, która w każdym razie odpowiadała obrazkowi z opowiastki.

W Toruniu przychodziła pomagać Mamie przy dzieciach córka sąsiada - bezrobotnego Niemca. Śmiesznie mówiła po polsku. Na przykład chcąc powiedzieć „no, zjedz wreszcie!”, tłumaczyła sobie idiom ze swojego języka i mówiła „zrób, co zjesz!”. 

Często siadaliśmy „po turecku” we czworo (razem z Nią) na stole pod lampą, Mama czytała na przykład „Sierotkę Marysię...”, w czasie której wszyscy płakaliśmy, albo uczyła nas dni tygodnia. Śpiewaliśmy wtedy:
 
„Ksiądz mi zakazował, żebym nie całował w przedziałek,
a ja sobie muszę uradować duszę w poniedziałek!”
potem szło: „aktorek - we wtorek”, „pod brodę - we środę”, „amantek - we czwartek”, dziewczątek – w piątek”, „pod płotem – w sobotę i wreszcie „w niedzielę – za wiele”!

Podobno nauczyli Ją tej piosenki Legioniści.

Biedna, kochana Mama. Nie miała lekkiego życia. Trudności materialne, kłopoty ze zdrowiem, dwie wojny, z których ta druga zadała cios straszliwy – w powstaniu warszawskim zginął ukochany, pierworodny syn Sławek. Przypłaciła to parokrotnym wylewem krwi do mózgu, do końca życia nie odzyskała pełnej sprawności.

Mój Ojciec wrócił z eskapady wojennej w 1947 roku – po kampanii wrześniowej przeszedł Węgry, Bliski Wschód, Tobruk, Monte Casino i demobilizację w Wielkiej Brytanii. Po powrocie opiekował się Nią troskliwie, aż do Jej śmierci w późnych latach siedemdziesiątych.

niedziela, 12 maja 2013

Historyjka sprzed lat: "niedostatczne naświetlenie..."


W latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia Polska Agencja Interpress przejęła, zatrzymaną w poprzednich latach przez cenzurę, książkę Władysława Bartoszewskiego „Warszawski pierścień śmierci 1939-1944”. Zależało mi na publikacji tej książki zarówno ze względu na tematykę, jak i wysoką opinię, jaką miałem o Autorze, a poza tym chciałem spróbować swoich możliwości. Szybko wyjaśniło się, że głównym powodem ingerencji był negatywny stosunek poprzedniego „układu rządzącego” do Władysława Bartoszewskiego; jako powód formalny odnotowano „niedostateczne naświetlenie roli lewicy społecznej w walce z okupantem”. Zarzut ten udało się oddalić i książka ukazała się w roku 1967 pod firmą Zachodniej Agencji Prasowej, ze znakiem firmowym Polskiej Agencji Interpress. Wersje niemieckojęzyczna i anglojęzyczna, wydane zostały już z nadrukiem Wydawnictwo Interpress.
 
Z przykrością trzeba stwierdzić, że w „Wywiadzie rzece”, przeprowadzonym przez Michała Komara z Władysławem Bartoszewskim i opublikowanym przez wydawnictwo Świat Książki” w roku 2006, działania te zostały opisane bardzo niedokładnie i niejasno: niektóre fakty nie zostały w ogóle wspomniane, inne zaś - podane w sposób zagmatwany, gdzie jedno zdanie przeczy drugiemu. Przeprowadzający wywiad p. Michał Komar, omawiając notatkę „Życia Warszawy” z 1968 roku, pisze (str. 219 n.): „Władysław Bartoszewski przekazał książkę Warszawski Pierścień śmierci... wydawnictwu PA Interpress...”, choć takiego stwierdzenia w tej, przytoczonej zresztą przez cytującego, notatce – nie ma! Udzielający wywiadu p. Bartoszewski, jakby delikatnie prostuje, mówiąc: „... w 1962 roku podpisałem umowę z Zachodnią Agencją Prasową, która w 1967 została przekształcona w Interpress...” stwierdzenie merytorycznie zgodne z prawdą, jest tylko drobna nieścisłość: Zachodnia Agencja Prasowa została nie „przekształcona w Interpress” lecz – weszła w jego skład - obok Wydawnictwa „Polonia” i serwisu dla prasy zagranicznej „AR-press”, przy czym utworzono różne nowe jednostki organizacyjne. Komar, pisząc o obsadzie Agencji, krztusi się skrótami: MSW, WSW – jakby nie wiedząc (akurat On!), że władze bezpieczeństwa miały we WSZYSTKICH TEGO RODZAJU INSTYTUCJACH swoich funkcjonariuszy. Po co to robi? Zakończę tę myśl skrótem, który często stosowaliśmy w moich latach chłopięcych: „a HGW!” Są dwie możliwości: albo nie chce podać prawdy, albo kluczy i gmatwa, żeby ją ukryć. Czym szkodzi przede wszystkim Władysławowi Bartoszewskiemu.
 
Nie znalazłem również w tym wywiadzie informacji o opublikowaniu w Londynie, w roku 1969, w języku angielskim, w wydawnictwie „Earlscourt Pulications” książki W. Bartoszewskiego i Z. Lewin p. t. „Righteous among nations: how Poles helped the Jews 1939-1945”, co w katalogu Biblioteki Narodowej nazywane jest „wariantem tytułu” „Ten jest z ojczyzny mojej: Polacy z pomocą Żydom”, a więc tytułu, jaki nosiła książka tych autorów wydana na przełomie lat 1966/67 w krakowskim „Instytucie Wydawniczym Znak”. Pominięto też fakty, że organizatorem i realizatorem tego przedsięwzięcia była P.A. Interpress, że tekst angielskiego wydania pod zmienionym tytułem został przez Wł. Bartoszewskiego rozszerzony, a angielskie wydanie książki zostało sfinansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych, jako jeden z elementów przeciwdziałania szerzonej na Zachodzie propagandowej kampanii antypolskiej, szermującej uogólnionym hasłem „polskiego antysemityzmu”. Książkę wydano po angielsku, dla wykorzystania jej – jak to się wtedy mówiło – w akcji antydyfamacyjnej,
 
W katalogu Biblioteki Narodowej znaleźć można następujące, zgodne z prawdą, informacje o angielskim wydaniu książki Bartoszewskiego i Lewinówny:
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Tytuł „Righteous among Nations: how Poles helped the Jews 1939-1945”/ ed. by Władysław Bartoszewski and Zofia Lewin.

Adres wydawniczy London: Earlscourt Publ., 1969.


LOKALIZACJA SYGNATURA

MAG KS II 1.088.987
MAG KS II 758.157 A

Opis fizyczny LXXXVII, [1], 834 s. ; 22 cm

Wariant tytułu Tyt. oryg.: Ten jest z ojczyzny mojej: Polacy z pomocą Żydom
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Tymczasem w bibliografiach Autorów zarówno sam fakt publikacji, tytuł książki i nazwa londyńskiego wydawcy - są pomijane.

czwartek, 9 maja 2013

Kollegen Redakteure

Jak upamiętnić osiągnięcia Przyjaciela, którego główną zaletą było to, że miał świetne pomysły? Mowa o Krzysiu Strzeleckim, znakomitym dziennikarzu i redaktorze.
 
- Opisać parę z nich...
 
Kiedyś na przykład, na początku lat sześćdziesiątych, w „Sztandarze Młodych” wymyślił tytuł publikacji na dzień górnika: „Polak – Węgiel – dwa bratanki”. Jedna literka, a wszyscy wiedzą o co chodzi.
 
Chcę jednak przypomnieć dowcip należący do rzadkości w światowej polityce i dyplomacji; pomysł był Jego, wykonanie – moje. Pracowaliśmy obaj w biurze prasowym konferencji, której wynikiem było między innymi uznanie de facto przez Niemiecką Republikę Federalną, a tym samym i przez jej zachodnich sojuszników, faktycznie istniejącej granicy między Polską a Niemcami (podówczas – Niemiecką Republiką Demokratyczną), co pod każdym względem umacniało pozycję Polski – zarówno na arenie światowej, jak i wewnątrz t. zw. „obozu socjalistycznego”, i co uznane zostało za sukces polskiej polityki. Przewodniczyli konferencji i podpisali układ Kanclerz Niemieckiej Republiki Federalnej – Willy Brandt i Prezes Rady Ministrów PRL – Józef Cyrankiewicz. Podpisanie odbyło się 7 grudnia 1970 roku, po czym rozeszła się w kręgach dziennikarskich wiadomość, że obaj Przewodniczący odwiedzą kuluary konferencji - między innymi biuro prasowe. Usłyszawszy to Krzysztof zapytał podchwytliwie:

- Czy wszyscy pamiętacie, że obaj panowie byli dziennikarzami?
- Oczywiście, odpowiedziałem nieco zadzierając nosa, Cyrankiewicz - w Polsce, a Brandt w Szwecji, w czasie przymusowej emigracji z hitlerowskich Niemiec...
- Z tego wynika, że można by obu akredytować przy naszym biurze prasowym...
- ... i obu wręczyć w czasie odwiedzin legitymacje prasowe...
- ... obie z numerem pierwszym!
- Tak, tylko – co na to ochrona i obie bezpieki? – zapytał ktoś ostrożny.
- Zobaczymy!
 
Panowie premierzy, w licznej asyście polityków, urzędników i ochroniarzy z obu państw, zjawili się, nieco już zmęczeni, w naszym biurze prasowym i zapoznali się z imponującą listą akredytacji przedstawicieli prasy z całego niemal świata. Witając ich jako kierownik tej komórki, wspomniałem o ich dziennikarskiej przeszłości, wręczyłem każdemu legitymację akredytacyjną, zwracając uwagę na jej pierwszy numer i - jakby się usprawiedliwiając, że zaliczyliśmy ich do naszej grupy – powiedziałem:
- Wszak dziennikarzem jest się do końca życia...
- Das stimmt – powiedzieli obaj politycy i pełni uśmiechów ściskali nam wszystkim dłonie.
Szef Bundespresseamt'u, którego znałem z poprzednich wizyt w Bonn, powiedział do mnie na boku: „Już nigdy nie użyję zwrotu polnische Wirtschaft”... Warto może dodać, że choć słowo die Wirtschaft oznacza gospodarka, używane jednak bywa na określenie wszystkiego, co bałaganiarskie, nieporadne, bez celu...
 

środa, 8 maja 2013

Z Pyzdrów nad Órz

Legenda głosi, że trudna do wykazania źródłosłowu nazwa Pyzdry pochodzi od zawołania króla Kazimierza Wielkiego. Monarcha ten przejeżdżając spostrzegł istniejące do dzisiaj w miasteczku źródło, na widok którego miał zawołać: „Pij! Zdrój!”. 
 
Pyzdry – od średniowiecza do 1818 roku siedziba powiatu, pozbawione zostały tej godności przez władze carskie na rzecz Wrześni, najbardziej na zachód wysuniętego miasta w państwie carów. Niemniej rozpowszechniona wieść niesie także, iż młynarska rodzina Markiewiczów znana była w Pyzdrach ponoć od pokoleń. Mój dziad po kądzieli, czyli ojciec mojej matki, Stanisław Markiewicz, przeniósł się stamtąd do Warszawy, czemu zapewne sprzyjała okoliczność, że miasteczko położone było (od 1815 r. t.j. od Kongresu Wiedeńskiego) na terenie zaboru rosyjskiego. Prócz „rodzinnego” fachu młynarza opanował był rzemiosło krawieckie, i to właśnie dzięki temu doszedł stosunkowo szybko do sporych pieniędzy. Pracował w znanej i cenionej warszawskiej firmie Herse, po czym zaczął prowadzić własny biznes. Zbliżała się wojna japońsko-rosyjska 1905 roku; Cesarstwo Rosyjskie sromotnie ją przegrało, ale zanim do tego doszło, armia carska wyposażona została w setki tysięcy nowych mundurów, przy szyciu których warszawski krawiec zarobił – jeśli nie miliony – to grube setki tysięcy rubli.

W co ulokował zdobyty majątek? - Oczywiście – w młyn!

Wybór dziadka padł na wioskę Kunin nad rzeczką Órz, w gminie Goworów, gdzie kupił był dom z młynem i oddał się swemu ulubionemu zajęciu – polowaniu. Kiedy po wielkim światowym kryzysie w początku lat trzydziestych mój ojciec stracił posadę w toruńskim zarządzie miasta, nie było już posiadłości w Kuninie. Rodzina przygarnięta została przez dziadków do dwupokojowego mieszkania na warszawskim Powiślu, na Tamce. Zamieszkało w nim 7 osób: dziadkowie, ich najstarsza córka – ciotka Cecha, mama i ojciec, który rzadko bywał w domu. Poza tym było nas dwu – mój o dwa lata starszy brat Sławek i ja. Obaj chłonęliśmy opowieści o dawnych, lepszych czasach, zaczęliśmy wkrótce chodzić do szkoły, materialnie powodziło się rodzinie znacznie gorzej niż w rodzinnym Toruniu, ale w końcu dzieci mają swoje małe światy i swoje perspektywy. Moja paroletnia pamięć zachowała wypchanego lisa na podłodze pod oknem, jastrzębia zwisającego pod sufitem, nieco w bok od stojącej na stole naftowej lampy, sowę patrzącą wielkimi oczami znad rogu szafy, fuzję wiszącą na ścianie aż do wybuchu wojny, a opowieści o Kuninie, o młynie, o pensji w Pułtusku, w której uczyła się moja mama i jej siostry, a moje przyszłe ciotki, o Różanie nad Narwią, polowaniach, sąsiadach, rodzinie – budowały moją wyobraźnię i trochę żal, że młyn nad Orzem nie dotrwał w rodzinie do naszych czasów. Potem dziadkowie mieli domek w Wołominie, a potem już tylko mieszkanie na Powiślu. Z Kunina pozostały tylko opowieści i parę starych fotografii.

Kiedyś ze zdumieniem spostrzegłem, że Dziadek nie gardzi nawet drobnymi interesami. W naszej piwnicy spostrzegłem mianowicie, że przy ścianach wydłużonej piwnicznej izby zbudowane są z obu stron piętrowe prycze. Dowiedziałem się, że była tam urządzona... noclegownia, gdzie bezdomni Żydzi mogli za grosze spędzić noc. Taki malutki interesik na marginesie - trafił się faktor, który zaproponował wynajęcie pustej piwnicy za parę złotych, to czemu nie skorzystać?...

Stałym zwyczajem dziadka było czytanie gazety pod naftową lampą, ustawioną na stole. Był krytycznie nastawiony do świata. Kolejne wiadomości komentował niezmiennym powiedzonkiem:

„Co to, to to jest!? Same łobuzy!...”

Kiedyś zajrzałem Mu przez ramię, i zobaczyłem, że dziadek czyta notatkę o przebiciu ulicy Miodowej pod gmachem sądów, co umożliwiało bezpośrednie połączenie z rozbudowującym się wówczas Żoliborzem, z ominięciem gęsto zabudowanej dzielnicy żydowskiej. Autor notatki krytykował zbyt wysokie koszty i „naruszenie tradycyjnej zabudowy”. Dziadek mruknął swoje: „...same łobuzy...” i złożył gazetę.

Był suchy, kostyczny, chodził o lasce, pochrząkując niemal bez przerwy. Troskliwą opiekunkę znajdował w małżonce – babci Eleonorze. Kiedy dziadek mył twarz nad stojącą w kuchni miednicą, babcia stała obok z ręcznikiem przewieszonym przez ręce. Kiedy wybierał się na spacer – babcia stała przy drzwiach z laską i kapeluszem. Kiedy znaczące chrząknięcia słychać było na parterze przy wejściu na drewniane schody, babcia stawała przy drzwiach wejściowych na II piętrze, rozpoznając po zbliżających się krokach, kiedy te drzwi przed dziadkiem uchylić.

Moi dziadkowie zmarli w pierwszych miesiącach okupacji, mając oboje po 77 lat. Babcia odeszła pierwsza. Po paru tygodniach mnie przypadła rola zaproszenia z Kościoła św. Teresy na Tamce księdza do umierającego dziadka.

Ksiądz, zgodnie z obyczajem i zasadami religii, zaproponował mu spowiedź. Dziadek odpowiedział:
- Proszę księdza – żona mi umarła...
- Na to ksiądz:
- Wiem, ale mogę wysłuchać spowiedzi... 
- Proszę księdza – żona mi umarła...
- Módlmy się za dusze zmarłych, powiedział wtedy duchowny, a dziadkowi udzielił rozgrzeszenia in articulo mortis.

poniedziałek, 6 maja 2013

Było nas dwu

Utracić brata, z którym żyło się tak blisko i tak dobrze rozumiało, to chyba największy cios, jaki może człowieka dotknąć. To tak, jakby część mojej osoby, mojej istoty, i to ta lepsza, przestała istnieć, odeszła. Nic nas nie dzieliło i nie mogło podzielić. Byliśmy jednym w dwu postaciach. To ogromne bogactwo i szczęście.

Czas i losy rodziny sprzyjały zacieśnianiu łączących nas więzów, choć nie zdawaliśmy sobie przecież sprawy ani z tego, ani z samych tych więzów. Najstarsze z zachowanych zdjęć pokazuje dwóch chłopców w jednakowych ubrankach i beretach. Jeden jest pogodny, filuternie uśmiechnięty, jakby „robił oko” do kamery, drugi – ponury, smutny, naburmuszony, jakby z żalem o coś do całego świata. Ten pierwszy ma może sześć lat, wynikałoby z tego, że drugi – przeżył cztery. Taki układ uśmiechów u jednego i opuszczonych kącików ust u drugiego utrzymywał się niemal stale: on był wesoły, zalotny i – dzięki temu – lubiany przez wszystkich. O nim mówiło się w rodzinie, że będzie artystą, o mnie, że zostanę kupcem i będę zapewniał artyście pieniądze. Wróżba się niemal spełniła, w każdym razie zadatki na jej spełnienie były wyraźne. Nasze dzieciństwo nie było ani łatwe, ani przyjemne. Chyba pierwsze moje zachowane wspomnienie, to chwila kiedy idziemy po alejce toruńskiego lasku nad Wisłą, trzymamy się za ręce i obaj... płaczemy. Utrata toruńskiej „kolebki”, przenosiny do ciasnego mieszkanka dziadków, bieda towarzysząca pierwszym latom w Warszawie, a na tym tle wyraźny koniec miłości i czułości rodziców wobec siebie – odbijał się i na nas. Smutne to były lata.

Ojciec, żywiąc naiwną nadzieję, że „jakoś to będzie”, nie powiedział matce o utracie posady, wychodząc rano niby to „do pracy”, robił długi i dawał coraz to mniejsze sumy „na życie”. Kiedy prawda wyszła jaw, trzeba było wszystko sprzedać na pokrycie kosztów podróży, a długi nie zostały spłacone do wybuchu wojny. Był pewnie 1930 rok... Przez pierwsze lata w Warszawie zatrudniał się jako księgowy między innymi (dzięki protekcji wuja kpt. Władysława Brejdyganta) w Wyższej Szkole Wojennej, czy w Kasynie Oficerskim, by wreszcie objąć stałą posadę w administracji Domu Akademickiego na pl. Narutowicza w Warszawie.

Pierwsza praca mamy – była liczarką korków w fabryczce na Tamce - przynosiła zapłatę dzienną w wysokości... jednego złotego do ręki. (Kiedyś widziałem nad Wisłą, jak piaskarz opłacał robotników za przewożenie taczkami piasku z jego przycumowanej przy brzegu „krypy” (dużej łodzi), na którą wysypały go czerpaki „dragi” (mechanicznej koparki); stał na drodze do konnej platformy i wtykał jakieś monety w ręce pchających taczki robotników. Bez podatku, księgowości, sporów... ale co to musiały być za marne grosze – miedziaki!) Mamy groszowa zapłata była pierwszym zarobkiem w Warszawie, póki nie wystarała się o posadę telefonistki w Pruszkowskiej Elektrowni, której biura mieściły się w„drapaczu chmur”, czyli 16-piętrowym budynku „Prudential” na placu Napoleona. Oprócz znacznie przyzwoitszej płacy, mama zyskała prawo do ulgowego (a może - darmowego) prądu, dzięki czemu skończyło się oświetlanie dziadków mieszkania naftowymi lampami. Zapamiętałem też darmowe bilety, jakie otrzymywała z pracy do zakładu kąpielowego na Chmielnej, gdzie wraz z nami oboma zażywała (i my osobno też!) kąpieli w wannach. 

Wybuch wojny zaćmił wszystko, co działo się w naszym życiu w ostatnich latach przed nim. Sławek zdał już wówczas do trzeciej klasy gimnazjum, ja ze swoimi trzynastoma laty ukończyłem szkołę powszechną i zostałem przyjęty do tego samego co on, III Miejskiego Gimnazjum Męskiego na ul. Śniadeckich. Na tym zresztą skończyła się wówczas moja gimnazjalna nauka, Sławka mama posłała na komplety, ja (zgodnie widać z dawnymi planami) poszedłem po roku do szkoły handlowej, by w 1941 rozpocząć pracę zarobkową jako praktykant w sklepie Firmy J. Meinl na ul. Brackiej, potem – Kruczej. Korzyści zresztą, jakie przynosiła ta praca, liczyły się w naszej sytuacji, ponieważ pracownicy otrzymywali (co prawda niewielkie) „deputaty” żywnościowe, trochę od firmy, a trochę od kierownictwa sklepu. Sławek zaczął wkrótce pracować w tej samej centrali telefonicznej co mama, zrobił na kompletach maturę i wstąpił na – działającą bez zezwolenia władz, jak wszystkie wyższe uczelnie - Akademię Sztuk Pięknych. Dzięki swoim talentom został tam zresztą przyjęty z otwartymi ramionami. Dzięki rozlicznym kontaktom towarzyskim dał się poznać wielu osobom jako bardzo zdolny młody malarz i rysownik. Ocalały trzy jego prace z końcowych lat okupacji. Najcenniejsza dla mnie spłonęła. Było to, ujawniające autentyczny talent, opracowanie wiersza Juliana Ejsmonda „Miłość wieczna”. Byłem wówczas zakochany (pierwszy raz w życiu...) w koleżance z czwartej klasy wieczorowej szkoły handlowej – uroczej Niusi Szpecht. Mój dobry brat wykonał na moją prośbę urocze dziełko kolorowym tuszem: pięknie wykaligrafowany tekst, ozdobiony licznymi rysunkami i zdobnikami. Wręczyłem je solenizantce, ku zdumieniu i zachwytowi imieninowych gości, na przyjęciu imieninowym. Był lipiec 1944 roku. Za parę dni miało wybuchnąć powstanie.

Do plutonu „Roga” w kompanii „Andrzeja” 7 pp Armii Krajowej wciągnął mnie wiosną 1943 roku szkolny kolega z powszechniaka – Bogdan Konopka o niepraktycznym pseudonimie „Światowid”. Pracował wtedy w zarządzanym przez Niemców wydawnictwie kartograficznym, skąd – razem z innymi AK-owskimi żołnierzami – wynosili mapy sztabowe. Wsypa nastąpiła pod koniec roku, Bogdan zginął wraz z innymi; sprawa jest opisania w historii polskiej kartografii.

Konspirowałem, brałem udział w małym sabotażu, kolportowałem podziemne wydawnictwa (między innymi wydany przez „Miecz i Pług” w 1944 roku Arkadego Fiedlera „Dywizjon 303”, którego egzemplarz mam do dzisiaj), ukończyłem szkołę podoficerską, awansując na kaprala, zostałem zastępcą dowódcy drużyny i... 1-go sierpnia zameldowałem się na podstawie wyjściowej na ul. Słowiczej na Okęciu. Celem naszego ataku miały być bloki zajęte przez oddziały Luftwaffe z pobliskiego lotniska. Jak wiadomo – rozkaz ataku został przez dowódcę pułku odwołany, ale to już inna historia.

Mój straszy brat, mimo licznych kontaktów nie brał udziału w konspiracji. Kiedy w przeddzień powstania zobaczył w naszym mieszkaniu parę sztuk broni mojego plutonu, poprosił mnie, żebym objaśnił mu obsługę i działanie stena. Sam natomiast pokazał mi egzemplarz konspiracyjnego wydawnictwa, w którym zamieszczony był jego pierwszy i ostatni w życiu rysunek. Egzemplarz ten spłonął wraz z naszym mieszkaniem na Opaczewskiej. Oto wyznanie mojej najcięższej porażki: do dziś, mimo wysiłków i starań w poszukiwaniu wchodzącego w grę pisma – nie udało mi się znaleźć i zidentyfikować żadnego egzemplarza z rysunkiem. Moja przeklęta pamięć nie zachowała tytułu pisma i treści rysunku. Niewiarygodne? Ale prawdziwe.

Rozstaliśmy się w poniedziałek 31 lipca, w dniu poprzedzającym wybuch powstania. Sławek udał się do pracy, do centrali telefonicznej na Placu Napoleona, ja dopiero następnego dnia rano dowiedziałem się, że mam stawić się na Okęciu, dokąd zresztą wyszliśmy natychmiast piechotą z Opaczewskiej wraz z dowódcą mojego plutonu – podchorążym „Rogiem”, który mieszkał w tej samej kamienicy.

Co działo się dalej z moim bratem – wiem już tylko z relacji. Prawdopodobnie zgłosił się do pierwszego z brzegu oddziału w okolicach placu Napoleona, okazała się nim grupa „Narocz” walcząca w szeregach Batalionu „Parasol”. Byli na Woli, potem w Śródmieściu. Z Jego ostatniego listu do naszej Mamy wiem, że złożył przysięgę, a potem przeszedł do „Śródmieścia Południowego", na drugą stroną Alej Jerozolimskich. Zginął 16 września na ul. Hożej w czasie bombardowania kina „Urania”, gdzie mieścił się obóz jeniecki dla Niemców, nadzorowany przez oddział, w skład którego wchodził. Jego śmierć została opisana i udokumentowana w dwóch książkach: monografii Piotra Stachiewicza „PARASOL” (Instytut Wydawniczy „PAX”, 1984), i wspomnieniach Stanisława Pempela „POD ZNAKIEM LWA I SYRENY”, wydanych w postaci kopii maszynopisu (OFICYNA WYDAWNICZA „RYTM”, 1989). Ekshumacji zwłok dokonałem własnymi rękami; zostały pochowane są na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach.

sobota, 4 maja 2013

Niewyśniony sen o spadochronach

7. Pułk Piechoty Armii Krajowej „Garłuch”, w którym służyłem od wiosny 1943 roku, zwierał dopiero szeregi po wielkiej stracie, jaką poniósł w wyniku braku ostrożności swego dowództwa. Odprawa tego grona oficerów odbywała się we Włochach, w domku, gdzie na parterze mieszkał folksdojcz. Było za głośno, dużo za głośno. Na stole leżały plany i mapy okolic portu lotniczego na Okęciu, którego zdobycie było zadaniem „Garłucha” wyznaczonym od samego początku. Wezwana niemiecka policja i Gestapo nie miała trudnego zadania.
 
Dowództwo pułku zostało z czasem odbudowane, zadanie pozostało niezmienione, było zgodne z planami rządu emigracyjnego w Paryżu: powstanie powinno wybuchnąć, kiedy armie aliantów zbliżą się do terenów polskich, zdobycie lotniska na Okęciu miało być kluczem do powstania w Warszawie.
 
Na początku 1944 roku ukończyłem konspiracyjną szkołę podoficerską i, wraz z innymi jej elewami, wszedłem w skład oddziału osłaniającego kolejną odprawę dowództwa pułku, która obywała się tym razem na ul. Twardej, w lokalu pożydowskiej fabryki wyrobów z kartonu, położonej na granicy getta. Wyciągnięto wnioski z tragedii we Włochach. Ustawione zostały trzy szczeble osłony: przed budynkiem, na schodach i na piętrze wewnątrz fabryczki, tuż przy ścianie kantoru, zbudowanej z listew i tektury. Otrzymałem Stena, wyznaczono mi miejsce plecami przy kartonowej ścianie. Wszystkie trzy szczeble osłony otrzymały jednakowy rozkaz: w razie ataku – nikt nie schodzi z posterunku. Uczestnicy odprawy mieli wyznaczoną drogę odwrotu bezpośrednio w ruiny getta.
 
Takie były przyczyny i okoliczności faktu, że jako świeżo mianowany kapral wysłuchałem odprawy tak, jak byłbym członkiem dowództwa pułku, ścianka nie tłumiła wcale głosów.
 
Żyłem potem w przekonaniu, że plan zdobycia lotniska jest aktualny i że to my – żołnierze „Garłucha” poprowadzimy zwycięskich komandosów z brygady spadochronowej w kierunku Śródmieścia. Kiedy 1. sierpnia stawiłem się na podstawie wyjściowej okazało się rychło, że plan pozostał na papierze i od dawna nie ma żadnych warunków jego wykonania. Nie było ani bombardowania, ani desantu, ani bezpośredniego ataku na port lotniczy. Zakończone poważnymi stratami walki odbyły się na okolicznych polach bez styczności z zabudowaniami portu i jego osłony.
 
Wspomnienia i opis zarówno wydarzeń 1. sierpnia 1944 na Okęciu, jak i ich historycznego tła - stały się podstawą do opracowania obszernej publikacji p.t. „Sen o spadochronach”, zamieszczonej w 132 numerze paryskich „Zeszytów Historycznych”. Piszę w nim – nota bene – również o rozmowie, jaką na wieść o wybuchu Powstania w Warszawie Jerzy Giedroyc (wówczas oficer II Korpusu WP) odbył w Rzymie z Naczelnym Wodzem gen. Kazimierzem Sosnkowskim. Zgłaszając swój udział, Giedroyc nakłaniał Generała, by na czele oddziału wojska dokonał desantu do Puszczy Kampinoskiej i stanął na czele Powstania, nawet za cenę śmierci. Generał – jak wiadomo - odmówił.
 
Esej z „Zeszytów Historycznych” zacytował prof. Matthew Schwonek w „The Journal of military history” (USA). Jest to, jak dotychczas, mój największy wkład w światową historię wojskowości.

czwartek, 2 maja 2013

"Wspólnie uważamy..."

www.weblo.com
Paryska „Kultura” i inne wydawnictwa „Instytutu Literackiego” były dla mnie przez długie dziesięciolecia jednym z najważniejszych punktów odniesienia, autorytetem i źródłem inspiracji. Działo się tak mimo negatywnych opinii i stanowisk w kręgach władzy i części inteligencji, a także krytycznego nieraz stanowiska „Wolnej Europy”. Drogę Redaktora śledziłem zarówno poprzez nieustanne obcowanie z twórczością, jak i z – jakże licznymi! - poświęconymi Jemu i Jego Dziełu opracowaniami. Dziś – Jerzy Giedroyc, „Instytut Literacki”, „Zeszyty Historyczne”, wydawane i inspirowane książki, inicjatywy wydawnicze, polityczne, kulturowe – to ogromny rozdział Historii Współczesnej Kultury Polskiej.

W czasach złych kontakt z tekstami z Kręgu „Kultury” - nie tylko mnie, ale całemu pokoleniu dziennikarzy, pisarzy, polityków – umożliwiały działy prohibitów licznych bibliotek, a także nieustanny, nieoficjalny, jakby „podziemny” prywatny obieg wzajemnych wypożyczeń, wymian, darowizn.

Dziesięciolecia jednak minęły do czasu, kiedy nawiązałem bezpośrednią współpracę z Redaktorem i opublikowałem w Jego wydawnictwach parę tekstów. Ponadto jeden z moich materiałów („Rzeczpospolita” 27.04.98), szeroko omawiany zarówno przez prasę krajową, jak i niemiecką, został przez berlińskiego korespondenta „Kultury” obszernie zacytowany i z uznaniem skomentowany w Nr. 12/615. W 1999 roku - zaczęliśmy korespondować. W liście z 3 marca 2000 czytam oto:

Szanowny Panie,
Bardzo się ucieszyłem, że wspólnie uważamy, że normalizacja stosunków polsko-niemieckich jest w tej chwili sprawą najważniejszą nie tylko dla nas, ale dla całej wschodniej Europy. Jest rzeczą bardzo pocieszającą, że zrozumienie ważności tego zagadnienia jest coraz bardziej powszechne. No, ale by to nie był słomiany ogień, tę problematykę należy drążyć, i tutaj Pana współpraca i pomoc byłaby bardzo cenna. Specjalnie ważna jest Pana inicjatywa zorganizowania dyskusji dla uczni i nauczycieli na ten temat. Tak się składa, że z wieloma szkołami jesteśmy w kontakcie i staramy się zorganizować dla nich wyjazdy na Zachód, a specjalnie do Niemiec, dla nawiązania bezpośrednich kontaktów.
Niedawno przekazaliśmy honoraria za Pana artykuły za pośrednictwem Banku Handlowego w Warszawie. Proszę o wiadomość, czy otrzymał Pan pieniądze.
Łączę najlepsze pozdrowienia. 
(podpis odręczny) J.Giedroyc

Stosunki polskoniemieckie były więc jedną z centralnych spraw naszych zainteresowań. Był jednak i obszar drugi. Po prawie miesiącu - 30 marca - otrzymałem bowiem kolejny list:

Szanowny Panie,
Dziękuję za list z 21-go bm. Pana artykuł „Sen o spadochroniarzach” został zamieszczony w nr. 132 Zeszytów Historycznych, który będzie jutro rozsyłany. W przekazanych Panu honorariach ten artykuł był również uwzględniony.
Pana zamiar napisania rozważań na tle Pana życiorysu jest bardzo ciekawy i niewątpliwie byłby to interesujący dokument. Piszę o tym o tyle bezinteresownie, że nie będę mógł podjąć się wydania „A to była Polska właśnie”, bo na pewno będzie to duże opracowanie, a my już od dłuższego czasu nie wydajemy książek, ograniczając się do Kultury i Zeszytów Historycznych. No, ale na pewno nie będzie kłopotu ze znalezieniem wydawcy, i tu będę mógł Panu pomóc, jak praca będzie gotowa. Gdyby Pan mógł mi przysłać plan projektowanej książki, to będę próbował znaleźć na to jakieś stypendium.
Łączę najlepsze pozdrowienia. 
(podpis odręczny) Jerzy Giedroyc 

Zamierzałem bowiem, i o tym właśnie była mowa w moim liście z 21 marca, opublikować wspomnienia z dosyć przecież długiego i burzliwego życia. Prosiłem więc Redaktora o radę. Miałem wtedy 74 lata, Redaktor Jerzy Giedroyc miał ich 94. Zmarł 14 września 2000 roku.

Nie zdążyłem.

środa, 1 maja 2013

Doktor Żiwago na Festiwalu

Mało jest książek „beletrystycznych”, które odegrałyby tak doniosłą rolę polityczną jak „Doktor Żivago” Borysa Pasternaka. Powieść o miłości, która na tle wielkiej rewolucji, wojny domowej, medycznej służby w „białych” oddziałach, łączy piękną dziewczynę ze sfer inteligenckich z młodym lekarzem – poetą. Bogaty człowiek, starający się o jej rękę, a odrzucony w pierwszej fazie opowieści, który obecnie współpracuje z nowymi władzami, dociera do młodego małżeństwa, które daleko na południu wychowuje maleńką córeczkę, i przynosi doktorowi Żivago informację: „bolszewicy już po Was jadą”, i ofertę: „zorganizuję Twojej żonie i dziecku wyjazd zagranicę, ale tylko im!... i sobie.” Kiedy po latach kobieta wraca do Moskwy, widzi z okna tramwaju – idącego po chodniku doktora Żivago. I on ją widzi, ale pada na chodnik, zabija go zawał serca, będący – niedopowiedzianą – ceną lat spędzonych w łagrach.

Powieść robi wrażenie w kraju i zagranicą. Przyjęcie jest jednak niejednolite. Dla przykładu – wpływowy krytyk i rusycysta – Ziemowit Fedecki, ocenia książkę negatywnie. Negatywnie też ocenia ją sowiecka prasa, zaś władze przeciwstawiają się wszelkim próbom publikacji na Zachodzie. Ale właśnie ta książka zaczęła wielki boom „drugiego obiegu” (co nie znaczy, że przedtem takie wypadki się nie zdarzały). Ale teraz wydawnictwa wielu krajów biją się o „przerzucone” przez granice egzemplarze, coraz głośniej mówi się, że to będzie... Nagroda Nobla.

Nowego tempa sprawa nabiera we Włoszech. Szef wielkiego komunistycznego wydawnictwa angażuje się w sprawę. W Neapolu mieszka współpracownik paryskiej „Kultury” Gustaw Herling-Grudziński. Pilotuje „sprawę Pasternaka”, pisze, działa, pracuje w porozumieniu z Jerzym Giedroyciem. Mimo początkowych wątpliwości i oporów – osiągają sukces. Jerzy Stempowski tłumaczy tekst w nieprawdopodobnym tempie - a jak znakomicie! - 29 czerwca 1959 r Giedroyc pisze do Herling – Grudzińskiego: ”... Żivago jest gotów, kończy się oprawiać i ok. 5 lipca ekspediujemy go subskrybentom. Udało się...”

Trzy nakłady (łącznie 15 tysięcy egzemplarzy) stanowiły podówczas największe finansowo osiągniecie wydawnicze Giedroycia. Książka ukazuje się w dziesiątkach krajów poza „obozem socjalistycznym”. Jest Nobel dla Pasternaka. Jest kamień milowy w rozwoju „samizdatu”. Po paru latach ukaże się na Zachodzie film o miłości w czasie rewolucji, grany do dzisiaj.

W 1959 roku po raz pierwszy zorganizowano Festiwal Młodzieży w kraju niekomunistycznym – w Austrii mianowicie. Byłem na nim sprawozdawcą „Sztandaru Młodych”. Całonocne dyskusje polityczne, połączone z rozdawaniem uczestnikom Festiwalu niedozwolonych w kraju, emigracyjnych książek – były częścią toczącego się w Wiedniu sporu politycznego. Kto chciał – szedł i dyskutował. Poszedłem nocą na Schwedenplatz. Toczyła się dyskusja o sytuacji w ZSRR. Zapraszali do dyskusji i wręczali egzemplarze „Doktora Żivago”... po polsku. Przywieziony do Warszawy egzemplarz stanowił dla mnie najcenniejszą zdobycz wiedeńskiej wyprawy i puszczony w ruch, już nigdy – oczywiście - do mnie nie wrócił. Czyli: udało się.

Po latach w „Zeszytach Literackich” (Nr16/2011) Zdzisław Kudelski przypomina starania Herling – Grudzińskiego i Jerzego Giedroycia o jak najszybsze wydanie polskiego przekładu; ciekawe, czy myśleli też o młodych ludziach, wybierających się na Festiwal do Wiednia...

Przytacza też list Giedroycia do Herlinga - Grudzińskiego: „Czy byłby Pan tak dobry przy okazji zapytać się D'Angelo, czy jest już wydanie w języku rosyjskim. Muszę mieć 4 egz., za które ma się rozumieć natychmiast im zapłacę. Mam o to prośby z kraju m. in. (to tylko do Pana wiadomości) z bliskiego otoczenia Gomułki. B. Zabawne. Najlepsze pozdrowienia...”

Jak widać – egzemplarze „Doktora Żivago” po polsku i po rosyjsku sprowadzano do Warszawy przez Neapol, Rzym, Paryż i Wiedeń. Pewnie, zresztą, nie tylko tymi drogami. I nie tylko dla najbliższego otoczenia Gomułki.