wtorek, 21 maja 2013

Na basenie w Lagos

Rozległe, paromilionowe miasto na wybrzeżu Atlantyku, przez wiele lat stolica jednego z największych i najważniejszych krajów Afryki - Nigerii, nadal port o podstawowym dla kraju znaczeniu militarnym i gospodarczym (prawie 17 milionów mieszkańców). Przez dziesięciolecia Lagos był przedmiotem zainteresowania różnych sił i potęg światowych, nie wyłączając komunizmu, a jeśli tak, to i ówczesnej Polski. Starali się tam o pobyt i lokowali na różnych pozycjach i w różnych zawodach, nie tylko poszukiwacze przygód, ale i przyzwoitego zarobku; w różnych okresach pracowało tam parę tysięcy Polaków. Jednym z nich był mój kolega i dobry znajomy – inż. arch. Zbigniew Wilma, który na początku lat osiemdziesiątych pracował i mieszkał z rodziną w Lagos.

Miałem wielką ochotę skorzystać z Jego „ryczałtowego” zaproszenia, które mi złożył, pewnie nie bardzo biorąc pod uwagę jego ewentualną realizację. Zresztą na przeszkodzie stało tak wiele różnych okoliczności – na pierwszym miejscu mamona. Aliści niespodziewanie trafiła się możliwość. Ogłoszono, że minister spraw zagranicznych udaje się z wizytą na Wybrzeże Kości Słoniowej i do... Nigerii. Był nim wtedy Stefan Olszowski, którego znałem jeszcze z jego czasów studenckich: kiedy On był prezesem Stowarzyszenia Studentów Polskich, ja pracowałem w „Sztandarze Młodych”. Zgodził się bez oporów na mój trochę ad hoc zorganizowany „udział” w ekipie prasowej i na to, że będę pisał korespondencje do jednej z wrocławskich gazet – reszta była urzędniczą formalnością. Wszak popularne w tym czasie, pełne drwiny, przysłowie głosiło: ”ostatnim ludzkim uczuciem, jakie do końca utrzyma się na drodze do socjalizmu, będzie kumoterstwo...”

Po wylądowaniu w Lagos, wyrażono nawet zgodę na opuszczenie przeze mnie na jakiś czas ministerialnej delegacji, pozostałem więc na krótko w Nigerii, głównie na koszt Zbyszka. Trochę jeździliśmy, trochę zwiedzaliśmy, trochę oglądaliśmy miejscowe osobliwości. Dla odetchnięcia od prażącego upału rodzina państwa Wilmów zaprosiła mnie na świetny, doskonale urządzony basen kąpielowy. I tu zaczął się rozdział drugi przygody, równie nieprawdopodobny, jak i sam fakt mojego zjawienia się na afrykańskim kontynencie. Otóż pierwszymi osobami, które spotkałem na kąpielisku, byli moja przyjaciółka z lat dziecinnych Ola Szolimowa z synkiem. Jak się potem okazało – spotkanie w pewnym stopniu zaaranżował mój kolega. Zaś Ola, z domu Machnowska, była towarzyszką moich zabaw dziecinnych w mająteczku Jej rodziców – Kabacie, o którym jeszcze kiedyś napiszę historyjkę, zatytułowaną „Kabat – mon amour”... Jej synek był w wieku, w jakim my byliśmy, kąpiąc się w kabackim stawie. Okazało się, że jej małżonek pracuje w tamtejszej fabryce odzieży (był chemikiem). Na stałe mieszkali w Anglii, a od kilku już lat pędzili dość pogodne życie w Nigerii. No cóż – spotkanie po pięćdziesięciu latach, w dodatku na basenie w Lagos – widać i to się zdarza.

Następną gromadką, w której objęcia wpadłem wchodząc do wody, była doskonale mi znana z Warszawy rodzina dyplomaty, pracującego obecnie w tamtejszej polskiej Ambasadzie.

Mogło też dojść do trzeciego spotkania, ale bezlitosny los pokrzyżował bieg wydarzeń. Znane są obłędna brawura i równie niepojęty brak umiejętności nigeryjskich kierowców. Inni moi znajomi z Warszawy, po niewielu miesiącach pobytu w Lagos, jechali samochodem z lotniska do miasta. Wpadł na nich jeden ze wspomnianych kierowców. Mężczyzna zginął na miejscu, jego żona w wyniku wypadku utraciła twarz. Do końca życia kryła się za nigdy publicznie niezdejmowanym welonem. Już Jej więcej nie spotkałem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz