środa, 8 maja 2013

Z Pyzdrów nad Órz

Legenda głosi, że trudna do wykazania źródłosłowu nazwa Pyzdry pochodzi od zawołania króla Kazimierza Wielkiego. Monarcha ten przejeżdżając spostrzegł istniejące do dzisiaj w miasteczku źródło, na widok którego miał zawołać: „Pij! Zdrój!”. 
 
Pyzdry – od średniowiecza do 1818 roku siedziba powiatu, pozbawione zostały tej godności przez władze carskie na rzecz Wrześni, najbardziej na zachód wysuniętego miasta w państwie carów. Niemniej rozpowszechniona wieść niesie także, iż młynarska rodzina Markiewiczów znana była w Pyzdrach ponoć od pokoleń. Mój dziad po kądzieli, czyli ojciec mojej matki, Stanisław Markiewicz, przeniósł się stamtąd do Warszawy, czemu zapewne sprzyjała okoliczność, że miasteczko położone było (od 1815 r. t.j. od Kongresu Wiedeńskiego) na terenie zaboru rosyjskiego. Prócz „rodzinnego” fachu młynarza opanował był rzemiosło krawieckie, i to właśnie dzięki temu doszedł stosunkowo szybko do sporych pieniędzy. Pracował w znanej i cenionej warszawskiej firmie Herse, po czym zaczął prowadzić własny biznes. Zbliżała się wojna japońsko-rosyjska 1905 roku; Cesarstwo Rosyjskie sromotnie ją przegrało, ale zanim do tego doszło, armia carska wyposażona została w setki tysięcy nowych mundurów, przy szyciu których warszawski krawiec zarobił – jeśli nie miliony – to grube setki tysięcy rubli.

W co ulokował zdobyty majątek? - Oczywiście – w młyn!

Wybór dziadka padł na wioskę Kunin nad rzeczką Órz, w gminie Goworów, gdzie kupił był dom z młynem i oddał się swemu ulubionemu zajęciu – polowaniu. Kiedy po wielkim światowym kryzysie w początku lat trzydziestych mój ojciec stracił posadę w toruńskim zarządzie miasta, nie było już posiadłości w Kuninie. Rodzina przygarnięta została przez dziadków do dwupokojowego mieszkania na warszawskim Powiślu, na Tamce. Zamieszkało w nim 7 osób: dziadkowie, ich najstarsza córka – ciotka Cecha, mama i ojciec, który rzadko bywał w domu. Poza tym było nas dwu – mój o dwa lata starszy brat Sławek i ja. Obaj chłonęliśmy opowieści o dawnych, lepszych czasach, zaczęliśmy wkrótce chodzić do szkoły, materialnie powodziło się rodzinie znacznie gorzej niż w rodzinnym Toruniu, ale w końcu dzieci mają swoje małe światy i swoje perspektywy. Moja paroletnia pamięć zachowała wypchanego lisa na podłodze pod oknem, jastrzębia zwisającego pod sufitem, nieco w bok od stojącej na stole naftowej lampy, sowę patrzącą wielkimi oczami znad rogu szafy, fuzję wiszącą na ścianie aż do wybuchu wojny, a opowieści o Kuninie, o młynie, o pensji w Pułtusku, w której uczyła się moja mama i jej siostry, a moje przyszłe ciotki, o Różanie nad Narwią, polowaniach, sąsiadach, rodzinie – budowały moją wyobraźnię i trochę żal, że młyn nad Orzem nie dotrwał w rodzinie do naszych czasów. Potem dziadkowie mieli domek w Wołominie, a potem już tylko mieszkanie na Powiślu. Z Kunina pozostały tylko opowieści i parę starych fotografii.

Kiedyś ze zdumieniem spostrzegłem, że Dziadek nie gardzi nawet drobnymi interesami. W naszej piwnicy spostrzegłem mianowicie, że przy ścianach wydłużonej piwnicznej izby zbudowane są z obu stron piętrowe prycze. Dowiedziałem się, że była tam urządzona... noclegownia, gdzie bezdomni Żydzi mogli za grosze spędzić noc. Taki malutki interesik na marginesie - trafił się faktor, który zaproponował wynajęcie pustej piwnicy za parę złotych, to czemu nie skorzystać?...

Stałym zwyczajem dziadka było czytanie gazety pod naftową lampą, ustawioną na stole. Był krytycznie nastawiony do świata. Kolejne wiadomości komentował niezmiennym powiedzonkiem:

„Co to, to to jest!? Same łobuzy!...”

Kiedyś zajrzałem Mu przez ramię, i zobaczyłem, że dziadek czyta notatkę o przebiciu ulicy Miodowej pod gmachem sądów, co umożliwiało bezpośrednie połączenie z rozbudowującym się wówczas Żoliborzem, z ominięciem gęsto zabudowanej dzielnicy żydowskiej. Autor notatki krytykował zbyt wysokie koszty i „naruszenie tradycyjnej zabudowy”. Dziadek mruknął swoje: „...same łobuzy...” i złożył gazetę.

Był suchy, kostyczny, chodził o lasce, pochrząkując niemal bez przerwy. Troskliwą opiekunkę znajdował w małżonce – babci Eleonorze. Kiedy dziadek mył twarz nad stojącą w kuchni miednicą, babcia stała obok z ręcznikiem przewieszonym przez ręce. Kiedy wybierał się na spacer – babcia stała przy drzwiach z laską i kapeluszem. Kiedy znaczące chrząknięcia słychać było na parterze przy wejściu na drewniane schody, babcia stawała przy drzwiach wejściowych na II piętrze, rozpoznając po zbliżających się krokach, kiedy te drzwi przed dziadkiem uchylić.

Moi dziadkowie zmarli w pierwszych miesiącach okupacji, mając oboje po 77 lat. Babcia odeszła pierwsza. Po paru tygodniach mnie przypadła rola zaproszenia z Kościoła św. Teresy na Tamce księdza do umierającego dziadka.

Ksiądz, zgodnie z obyczajem i zasadami religii, zaproponował mu spowiedź. Dziadek odpowiedział:
- Proszę księdza – żona mi umarła...
- Na to ksiądz:
- Wiem, ale mogę wysłuchać spowiedzi... 
- Proszę księdza – żona mi umarła...
- Módlmy się za dusze zmarłych, powiedział wtedy duchowny, a dziadkowi udzielił rozgrzeszenia in articulo mortis.

1 komentarz: