poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Mała kurewka

Czesław Miłosz w swoim „Traktacie poetyckim” pomieścił parę linijek, powodujących „zakotwiczenie” w wielkiej literaturze nazwy ulicy, na której mieszkałem w dzieciństwie. 

„Od Tamki stuka obcasem dziewczyna,
Wabi półgłosem, na zarosłe place
Idą i łowi ucho dyżurnego
(On, niewidoczny, milczy w plamie cienia) 
Ich słabe śmiechy na pościeli mroku.

Dyżurny nie wie, jak unieść tę litość.
Wspólnej ich doli nie umie wyrazić.
Mała kurewka i robotnik z Tamki.
Przed nimi terror wschodzącego słońca.

I będzie może myśleć później nieraz
Co się z tym dwojgiem w dniach i wiekach stało. 

- Dlaczego z Tamki – panie Czesławie, Mistrzu, Noblisto? Czy tylko dlatego, że był czas, kiedy chadzał Pan tamtędy? Były kurewki na Tamce, były i na Solcu, na Nowym Świecie i na Chmielnej. Przez parę okupacyjnych lat pracowałem na Brackiej, bywałem więc na Chmielnej codziennie. Wśród rzeszy prostytutek uwijała się tam młodziutka dziewczyna bez nogi, chodząca o kulach, ale nad wyraz zwinnie obsługująca swoje starsze koleżanki, a przez nie otaczana troskliwą opieką. Myślę nieraz: „co się z tą gromadką w dniach i wiekach stało”? - Nie będę tego wiedział nigdy, jak „ dyżurny” (chyba sam poeta...) nigdy nie pozna losów „małej kurewki i robotnika z Tamki, przed którymi – terror wschodzącego słońca" ... Ja wiem, że naruszam prawa wielkiej poezji, próbując mieszać sytuacje z poetyckiego tekstu z sytuacjami z życia. Ale – może jednak usłyszę z przeszłości jakieś inne, jakieś nowe głosy?

Przed laty, w jednej z dziennikarskich podróży dotarłem nad ranem do Szczecina i wszedłem do pierwszej z brzegu knajpy, żeby napić się gorącej herbaty. Wokół stolików siedziała gromada potwornie zmęczonych i skacowanych, a przy tym wymalowanych i prowokacyjnie wystrojonych młodych kobiet. Między nimi krążyła staruszka, proponując kupno jakiejś biżuterii, której garść nosiła w blaszanym pudełku po tytoniu. W pewnej chwili jedna z nich wstała ze swego miejsca, podeszła do siedzącej opodal dziewczyny, pogłaskała ją po głowie, i powiedziała:

- Ach, ty biedna kurwo...

Węgorze i szczupaki

Ta „historyjka” dotyczy właściwie tylko mnie samego i opowiada o drobnych przyjemnościach, jakie spotkały mnie dzięki... szczupakom. Żeby jednak sprawę nieco urozmaicić i powiązać z ogólną historią, zacznę od węgorzy. Paweł Jasienica mianowicie w swojej „Polsce Piastów” wspomina, że na rzece Liwiec znajdowało się sporo młynów wodnych. Prawdziwym kłopotem młynarzy były... węgorze, które ciągnąc na tarło i składanie ikry – od morza Wisłą, przez Bug i Liwiec – ku małym rzeczkom i ich źródłom, płynęły pod prąd, a napotykając po drodze przepusty przy młyńskich „zastawach”, gnane nieodpartym instynktem, tłoczyły się przy nich tak masowo, że zatykały owe przepusty, powodując liczne komplikacje i szkody.

- Ale musiało być tych węgorzy do wędzenia - pomyślałem i rozejrzałem się wokół siebie. Było to na przełomie wieków dwudziestego i dwudziestego pierwszego, nie zaś w średniowieczu, jak można by sądzić po moim wielosetletnim odnośniku. Mieliśmy wtedy (ja i moja rodzina) piękny, drewniany dom nad Liwcem w miejscowości Pogorzelec. Brzegiem naszej działki ciągnął się, wprawdzie niezbyt głęboki, ale za to liczący parę kilometrów długości, rów melioracyjny, jakich wiele w tych okolicach płynie przez otaczające łąki znajdując swoje ujście w Liwcu. Wiosną ułożyłem w poprzek rowu ułożyłem niewysoką tamkę z darniny, na nieco szerzej rozlanej powierzchni pojawiły się drobne rybki, sądziłem, że to uklejki, może nawet różanki – i nie okazywałem im zainteresowania. Pewien znajomy, starawy chłopina, który pasał krowy po drugiej stronie rowu, opowiadał mi, że za jego dzieciństwa, kiedy na przednówku doskwierał brak jedzenia, a szczególnie mięsa, jego matka brała kawałek siatki, albo po prostu kobiałkę i brodząc po najbliższym rowie, łowiła na obiad ryby: czasem węgorza, czasem szczupaka, a czasem trzeba się było zadowolić paroma garściami drobnicy. Z niedowierzaniem słuchałem tych opowieści o „głodnych czasach” i rybach, łowionych kobiałką w melioracyjnych rowach, ale miało się wkrótce okazać, że nie było to bynajmniej fantazjowanie.

Zanim jednak opowiem o mojej przygodzie ze szczupakami nad Liwcem, chciałbym wspomnieć miejsce, gdzie spędzałem szczęśliwe miesiące mojego dzieciństwa. „Laski, piaski i karaski”, które zgodnie z przysłowiem „ma szlachcic podlaski”, dla mnie oznaczały Kabat - mająteczek, należący do państwa Machnowskich, a położony niezbyt daleko od miejsca, od którego zacząłem niniejszą „historyjkę”, mianowicie po drugiej stronie Bugu, w gminie Długosiodło. Pani domu - Janina z Markuszewskich - była przyjaciółką z pensji w Pułtusku mojej matki i jej starszej siostry, naszej dobrej ciotki Cechy, która opiekowała się nami (mną i moim bratem Sławkiem) w czasie wakacji. Kabatowi poświęcę zresztą osobną „historyjkę”, tu potrzebuję tylko wątku węgorzy i szczupaka.

W Kabacie był mianowicie staw i młyn, napędzany częściowo wodą (póki starczało), a częściowo silnikiem. Pod turbiną wodną była ponoć głęboka jama w ziemi, w której to jamie żyły ponoć węgorze, zatrzymane przez śluzę w swej wędrówce Strugą ku źródłom. Wprawdzie na własne oczy żywego węgorza w Kabacie nie widziałem, ale ładnie mi się ta opowieść komponowała z informacjami Pawła Jasienicy, boć okolice to przecież nieodległe. Natomiast przygoda ze szczupakiem byłą całkowicie realna. Pewnego lata remontowano śluzę i niezbędne było w tym celu całkowite spuszczenie wody ze stawu. Oczywiście – w głębszych miejscach, wśród wodorostów pozostawały liczne okazy różnych gatunków ryb; czekały już na nie żydowskie furmanki, których właściciele kupowali towar „na pniu” i pośpiesznie odwozili do Długosiodła albo na stację kolejową w Przetyczy. Brodząc po odsłoniętym dnie stawu, natknąłem się na potężne cielsko szczupaka, chwyciłem je oburącz powyżej płetwy ogonowej i z dumnym okrzykiem uniosłem ku górze. Ogon szczupaka był już wyżej, niż moja twarz, a byłem przecież wyrośniętym, trzynastoletnim chłopakiem! Po chwili ryba wyprężyła się i spięła jak klamra – i oboje znaleźliśmy się w otchłani błota, budząc żywe zainteresowanie czekających na takie okazy kupców.

Minęło „drobne” sześćdziesiąt lat, szczupaki wielokrotnie łowiłem albo kupowałem – i oto znów pojawia się szansa na przygodę z udziałem tej szlachetnej ryby. Po parotygodniowej nieobecności ponownie patrolując mój rów, kiedy lustro wody bardzo znacznie się obniżyło, a koryto zamieniło się w parę sporych kałuż, dostrzegłem wśród wodorostów budzące ciekawość stworzonka. Na pierwszy rzut oka przypominały małe krokodylki. Spłaszczone pyszczki, zajmujące chyba jedną trzecią całego stworzonka, powolne ruchy wśród oplątujących je wodorostów, zielonoszara barwa... Szybko skojarzyłem obrazy – to nie były różanki ani oklejki, to były szczupaczki, które zdążyły już podrosnąć do długości ołówka.

Dalsze przebywanie ich w wysychającym rowie było nie do pomyślenia. Parokrotnie przemierzałem drogę z mojej działki do Liwca, za każdym razem niosąc wiadro pełne wody, a w nim – szczupaczki. Spełniłem wzorowo obowiązek wobec przyrody – zarybiłem Liwiec szczupakami w ilościach znacznie większych niż nie tylko złowione, ale i w ogóle skonsumowane przeze mnie okazy tego gatunku.

niedziela, 28 kwietnia 2013

Co to znaczy "oko w oko"

Były to ostatnie dni panowania Niemców na terenach na wschód od Krakowa, ostatnie dni mojego udziału w partyzanckiej wojnie, pobytu w Krzyszkowicach, gdzie znalazłem się w wyniku serii dziwnych przypadków. Ucieczka z niemieckiego pociągu przed Pruszkowem, spotkanie po paru tygodniach matki, wyjazd do Krakowa i nieudana próba znalezienia dla matki punktu zatrzymania u p.p. Rożenów, poznanych przez rodziców jeszcze w czasie mieszkania w Toruniu, mój wyjazd do Kazimierzy Wielkiej, bezskuteczne szukanie kontaktu z podziemiem lub pracy, bezcelowa piesza wędrówka zakończona w majątku Topola, a tam spotkanie z człowiekiem, który obejrzawszy moją Kennkartę, zapytał znienacka:

- Co przed wojną robił pański ojciec? 
- Pracował w Domu Akademickim w Warszawie na pl. Narutowicza...

Pomyślał, że jestem synem swego ojca, kiedy zobaczył nazwisko. Mój ojciec zaś wielokrotnie chronił go przed eksmisją za niepłacenie czynszu: miał miękkie serce... Obecnie „Podkowa” był szefem sztabu powiatowej struktury AK. Nabrał do mnie zaufania i znajomość zakończyła się skierowaniem mnie do Krzyszkowic, na funkcję „zastępcy dowódcy wsi” - czyli dowódcy drużyny. „Przesłużyłem” w różnego rodzaju akcjach patrolowych, szkoleniowych, kurierskich prawie 3 miesiące, była trzecia dekada stycznia, kiedy ruszył wschodni front, rozpoczęło się masowe wycofywanie niemieckich wojsk – i nadszedł dla mnie czas ostatniego patrolu.

Wyszliśmy późnym wieczorem do zasypanego śniegiem lasu, brzegiem którego ciągnęła się droga, okopana rowem, nad którym zarówno od strony zarośli, jak i drogi, wznosił się niewysoki wał. Mieliśmy parę karabinów, z których jeden przypadł mnie. Pokładliśmy się za owym wałem,wymierzywszy broń w kierunku zaśnieżonego pola, z którego dochodziły odgłosy zbliżających się pojazdów. Nie czekaliśmy długo. Od strony pola podbiegła ku brzegowi lasu grupka piechurów w mundurach feldgrau... żołnierze powskakiwali do rowu i – co kilkanaście metrów – pokładli się piersiami na jego zboczu, kierując swoje karabiny w naszą stronę. Na razie szczęście polegało na tym, że Niemcy panicznie bali się lasu nocą, uważając wejście do niego za pewną śmierć. Nie padł więc rozkaz przeszukania skraju zarośli... Oddział szedł nie drogą lecz polem, trzymając się od brzegu lasu możliwie daleko, a broń, skierowana w naszą stronę - milczała.

Naprzeciwko mnie leżał młody chłopak, którego twarz na tle białego pola, mimo cienia rzucanego przez hełm, była wyraźnie widoczna, a jego charkotliwy i rwący się oddech słyszeć będę do śmierci. Dzieliło nas dosłownie parę kroków, tyle że osłonięty cieniem zarośli i - choćby częściowo – w nich ukryty, byłem chyba dla niego niewidoczny.

Wszyscy staraliśmy się nie oddychać; nie mieliśmy żadnych szans z wobec liczebności ciągnącego polem oddziału. A przecież nie ma nic straszniejszego niż ostrzał lasu granatnikami.

Leżeliśmy - ja i niemiecki chłopak – naprzeciw siebie. Nie wiem, czy mnie widział, czy słyszał mój oddech. Dziękuję Bogu, że żaden z nas nie pociągnął za cyngiel. Nie wiem też, ile trwało - zanim mijający nas oddział nie zwinął swego ubezpieczenia. 
 

czwartek, 25 kwietnia 2013

Ja go zniszczę!

To nazwisko budziło grozę.

A czy dziś ktoś z Państwa pamięta – kim był Stanisław Radkiewicz? Nawet popularna encyklopedia internetowa podaje na jego temat błędne i niedokładne informacje.

Radkiewicz był jedną z centralnych postaci komunistycznego terroru w Polsce. Urodzony na głębokiej Białorusi, przez całe życie (przed wojną, w jej czasie i po zakończeniu) związany z działaniem sowieckiego komunizmu na terenie (lub w problematyce) Polski, najdłużej i najbardziej szkodliwie działał jako minister bezpieczeństwa publicznego, czyli – krótko mówiąc – bezpieki. Jego zastępcy, jak Romkowski czy Różański, a także wielu funkcjonariuszy kierowanego przez niego aparatu, wykonawców jego rozkazów i zarządzeń – poniosło mniej czy bardziej adekwatne konsekwencje swojej działalności. Było to związane w dużej mierze z faktem, że zwalczali nie tylko polskie podziemie, Kościół, inteligencję ale także niektóre elementy w Polskiej Partii Robotniczej, reprezentowane przez Gomułkę, Kliszkę czy Spychalskiego, które w parę lat po śmierci Stalina doszły do władzy – i wyciągnęły konsekwencje wobec swoich przeciwników, korzystając z faktu, że są zarazem odpowiedzialni za wiele zbrodni przeciw narodowi i używając tego jako pretekstu. Nie dotknęły one jednak Stanisława Radkiewicza. Dla niego „karą” było odwołanie ze stanowiska ministra bezpieki i skierowanie na stanowisko... ministra Państwowych Gospodarstw Rolnych. Mimo całej absurdalności tej sytuacji, istniało obok Ministerstwa Rolnictwa, Ministerstwo PGR-ów.

W czasie, kiedy Stanisław Radkiewicz został zesłany na to podrzędne, w porównaniu z poprzednim, stanowisko - pracowałem w redakcji tygodnika „Robotnik Rolny” przeznaczonego dla pracowników PGR i będącego organem stosownego związku zawodowego i owego ministerstwa. Był to – jak wspomniałem - okres nasilającej się walki ideologicznej między dwiema głównymi frakcjami w partii: konserwatywną – stalinowską, i reformatorską – antystalinowską, która przy poparciu sowieckiego kierownictwa z Chruszczowem na czele przejęła władzę w Polsce. Do frontów tej walki należała zarówno polityka kadrowa, jak i publikacje na łamach prasy. Doszedłem do wniosku, że nadszedł czas, aby i współredagowany przeze mnie tygodnik zajął stanowisko w tych sporach. Napisałem pod własnym nazwiskiem i wydrukowałem na pierwszej stronie artykuł, zatytułowany „Robotnicy, naprzód!”, w którym nawoływałem do przeciwstawienia się skorumpowanym kierownictwom gospodarstw i osłaniającemu je aparatowi, łącznie z ministerstwem i jego szefem.

Mogłem potem długo opowiadać, że jestem jedynym polskim dziennikarzem, który w druku starł się z ministrem Radkiewiczem, dopiero później skromnie dodając, że nie był to już Radkiewicz od bezpieki, lecz – od PGR-ów...

Pierwsza reakcja ministra, kiedy dostarczono mu egzemplarz tygodnika, była jednoznaczna. Wiem od ludzi przy tym obecnych, że krzyczał:
- Ja go zniszczę! Za tydzień nie będzie go w redakcji!
I tak by się na pewno stało, gdyby nie fakt, że na trzeci dzień przestał być ministrem. Oczywiście – nie w związku z tą okolicznością... 
 

środa, 24 kwietnia 2013

Dziwne porzekadło

Skoro piszemy o południowych sąsiadach, można by też wspomnieć o Czechach. Z dzieciństwa pamiętam mianowicie złośliwe powiedzonko, które było wspominane, kiedy tylko w rozmowie pojawiał się czeski temat: „Być Czechem nie jest grzechem, ale rzecz nieprzyzwoita”. Nikt się przy tym nie fatygował, żeby wyjaśnić powód takiej opinii. Domyślałem się, że musiało to mieć coś wspólnego z zachowaniem licznych wojskowych i cywilnych funkcjonariuszy, którzy służyli w austriackiej cywilnej i wojskowej administracji, zaś moi rodzice (jeszcze wtedy – każde osobno) ostatnie lata wojny spędzili na Lubelszczyźnie, będącej wówczas pod władzą Austrii. Jakież było jednak moje zdumienie, kiedy na tę sentencję, tym razem w języku niemieckim, natknąłem się u Stanisława Cat-Mackiewicza, w jego zbiorze esejów „Europa in flagranti": „Ein Boehme zu sein ist keine Suende, aber grosse Schweinerei”. Mackiewicz też nie wyjaśnia dlaczego. A szkoda.

Małżeństwo moich pra...

Przypomniana na blogu córki anegdota rodzinna wiąże się z tym, że ojcem mamy mojej mamy, a więc babci Eleonory Markiewiczowej, był pochodzący z Węgier Jan Brachtel. Kiedy jednak my, wnukowie, pytaliśmy:
- Babciu, babciu - czy to prawda, że nasz pradziadek był Węgrem? Odpowiadała oburzona:
- Nieprawda! Był przyzwoity katolik!

Tak to się babci w głowie ułożyło – katolik to znaczy Polak, a Węgier – kto go wie... Choć przecież równocześnie przyjaźń obu narodów powszechnie była znana i znajdowała wyraz w powiedzonku „Polak, Węgier - dwa bratanki”.

Historia mego pradziadka daje okazję, żeby pokazać zachowane w rodzinnym archiwum „Świadectwo zawartego małżeństwa” między Nim, a Barbarą Kąkolewską, (którą dzięki temu mogę przedstawić, jako moją prababkę). Świadectwo, na którym figurują podpisy Proboszcza Parafii św. Aleksandra i Komisarza „policyi wykonawczej”, wystawione jest w języku polskim, zaś w jego nagłówku widnieje napis „MIASTO STOŁECZNE WARSZAWA”. Ano, pochodzi ono z roku 1862, sprzed Powstania Styczniowego, kiedy Królestwo Kongresowe było wprawdzie tylko częścią carskiej Rosji, ale jednak z pewną dozą autonomii, zaś Warszawa była jego stolicą. 


Inaczej już wygląda „metrykalne świadectwo urodzenia” córki moich pradziadków - Marianny Anny Brachtel, wystawione w języku rosyjskim, podpisane jest tylko przez przedstawiciela policji, a w nagłówku posiada jedynie napis: „Gorod Warszawa”. Rok urodzenia mej ciotecznej babci Mani (którą zdążyłem był poznać w jej późnej starości) – to 1870, kiedy Warszawa była już tylko miastem gubernialnym w „Priwislinskim Kraju”. Ot, mała lekcyjka historii, nie tylko rodzinnej.



wtorek, 23 kwietnia 2013

Tańczący Chasydzi i cała reszta

Moja córka pisze bloga pod zbiorczym tytułem „Wiedźmowanki”.  
 
Ostatnio sprawiła mi szczególną satysfakcję. Wpis zbudowany jest bowiem na wspomnieniach z rodzinnego domu i anegdotach, które opowiadałem. Tym razem zajęła się problematyką żydowską i zagadnieniem antysemityzmu. Napisała: 
 
„Istotne dla mnie jest to, że w moim domu o Żydach mówiło się zawsze przyjaźnie. Ojciec często przytaczał żydowskie przypowieści”

Otóż to. Nie będę streszczał bloga. Kto ciekaw, niech zajrzy. Ja tylko pozwolę sobie zwrócić Państwa uwagę na rozszerzenie znaczenia pojęcia „Chasydyzm”. Opowiadane przeze mnie, a cytowane na blogu, przypowieści pochodziły z dwóch książek: Jiri Langnera - „9 bram” (o Chasydyzmie „widzianym” z czeskiej Pragi) i Martina Bubera - „Opowieści chasydzkie”. Przypowieści były nie „w ogóle” o Żydach, lecz konkretnie – o Chasydach. Uważam, że to rozróżnienie jest konieczne. Nie każdy Żyd jest (czy – był) Chasydem. Chasydyzm to szkoła religijna, obejmująca tylko część społeczności żydowskiej. Nie każdy Żyd modli się tańcząc, nie było i nie ma innych cadyków i ich „dworów”, jak tylko chasydzkie. Być może usprawiedliwione jest przekonanie, że Chasydyzm jest kwintesencją religii mojżeszowej, ale nie podejmuję się rozstrzygać tego problemu. Za mało wiem.

Na marginesie warto może wspomnieć pewną, moim zdaniem niefortunną - regułę, obowiązującą w polskiej pisowni, choć problem ten omawianego tematu nie dotyczy. Otóż – kiedy piszemy „Żyd” w sensie „członek narodu żydowskiego” - mamy użyć w tym słowie dużej litery; kiedy zaś piszemy „żyd” w sensie „wyznawca religii żydowskiej (czyli – mojżeszowej)” mamy posługiwać się małą literą. Gdzie tu sens i logika? - jak mawiał mój dziadek. Wprawdzie nie każdy Żyd wyznaje religię żydowską (czyli mojżeszową), ale czemu jej wyznawcy (skoro akurat to ma się na myśli) odmawiać dużej litery? Coś mi tu nieładnie pachnie...

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Po 32 latach

Osobiście przyszło mi się zmierzyć, nie tyle z faktem historycznym, (oczywiście wojna wybuchła, kiedy miałem zaledwie 13 lat), ile z informacją o wydarzeniu, które tego dnia miało miejsce. Była to informacja całkowicie pomijana z oficjalnym życiu PRL-u, a nagłaśniana jedynie przez ośrodki emigracyjne, takie jak paryska „Kultura” czy monachijska „Wolna Europa”, a także przez opozycję polityczną w kraju. Na straży tego zakazu stała cenzura i wszystkie inne środki kontroli publikacji.
 
Agencja, w której wówczas pracowałem, zajmowała się informacją dla zagranicy. W moich rękach znalazła się sprawa wykonania zamówienia amerykańskiego biznesmena i równocześnie działacza Polonii w USA - Edwarda J. Piszka - na dostarczenie kompletu materiałów tekstowych i informacyjnych do książki o Polsce, której wydanie na własny koszt planował z przeznaczeniem na rynek amerykański w niebagatelnym nakładzie 60.000 egzemplarzy. Materiał został oczywiście dostarczony, jednakże wówczas pojawiły się ze strony CENTER FOR POLISH STUDIES ORCHARD LAKE (Michigan), które pełniło rolę doradcy i realizatora przedsięwzięć kulturalnych Edwarda J. Piszka, dwa warunki, uznane powszechnie za niewykonalne. Zażądano mianowicie podania w tekście dwóch informacji: o inwazji sowieckiej 17 września 1939 roku i o zbrodni katyńskiej.
 
Pierwszy raz stanąłem wówczas przed możliwością wywarcia wpływu na tak doniosłą sprawę, przy czym było oczywiste, że „przeforsowanie” realizacji tych warunków oznacza wielkie ryzyko, zaś szanse ich wykonania wydają się równe zeru. Pewną możliwość wybiegu stwarzała okoliczność, że realizacja i druk książki, w oparciu o dostarczony przez agencję tekst – miały zostać wykonane przez wydawnictwo Aristea w Mediolanie, które już poprzednio realizowało podobne zlecenia. Jednakże pomysł dokonania stosownych zmian w tekście dopiero w Mediolanie musiałby zwrócić uwagę wszechobecnych obserwatorów – i zakończyć się porażką. Wciągnąłem więc dwie osoby w intrygę, spowodowałem dokonanie zmian w agencyjnym tekście angielskim i – omijając cenzurę – zawiozłem go w teczce do Mediolanu, gdzie – nie budząc podejrzeń - zleciłem druk w oparciu o nową wersję. Informacja o 17. września ukazała się na str. 69 i 73, zaś o Katyniu – na str. 71.
 
Wstawki zostały, oczywiście, przez niektóre osoby zauważone, unikano jednak głośnej krytyki, zapewne – aby nie kompromitować ogólnie chwalonej i cieszącej się uznaniem książki oraz cenionego wydawcy, na którego współpracy bardzo czynnikom krajowym zależało. Aliści całkiem bez konsekwencji intryga pozostać nie mogła. Po krótkim czasie przestałem być szefem agencji. Z tym – że zastosowano wobec mnie znaną metodę „kopniaka” nie tyle „w górę”, co „w bok”. Zostałem korespondentem w Wiedniu.

piątek, 19 kwietnia 2013

Feralny dzień

To było jedno z najbardziej drastycznych wydarzeń w nowożytnych dziejach Polski, równe temu, co zaszło pierwszego września 1939 roku. Polityczne położenie kraju po wojnie nie pozwoliło nadać tym dwóm dniom jednakowo dramatycznej oceny. W polityce, a zatem również w kształtowanej przez propagandę świadomości społecznej – pierwszy dzień września pozostawał dniem grozy, siedemnasty był już tylko jednym z dni II Wojny Światowej, różnie przez historyków i propagandystów naświetlanym i ocenianym. A przecież i jeden i drugi – to dni agresji ościennych mocarstw wobec nieokrzepłej i o ileż słabszej Polski.
 
Nie piszę jednak kroniki dziejów, jedynie na marginesie wydarzeń notuję epizody, w których uczestniczyli bliscy mi ludzie, a czasem także ja sam.
 
Ojciec mój, który w chwili wybuchu wojny liczył sobie 40 lat, został zmobilizowany i uczestniczył w kampanii wrześniowej. Po przejściu granicy z Węgrami, znalazł się w obozie internowanych w Dregelypalank, potem na Bliskim Wschodzie, w Tobruku, we Włoszech między innymi pod Monte Cassino, by wreszcie przez Wielką Brytanię wrócić do kraju.
 
Zanim jednakże jego jednostka i on w jej szeregach przekroczyła węgierską granicę, Ojciec otrzymał rozkaz udania się do Włodzimierza Wołyńskiego. Czyli – prosto w łapy nadchodzących oddziałów sowieckich.

 

Dokument ten, zachowany zresztą w oryginale, można by uznać za mało ważną, bo osobistą pamiątkę z wojny, gdyby nie... data, którą mimowolnie upamiętnia.

środa, 17 kwietnia 2013

Ulica Słowackiego, róg Mickiewicza


Początek lat dwudziestych minionego stulecia był w województwach zachodnich nieco podobny do okresu po drugiej wojnie światowej – na gwałt zmieniano nazwy miejscowości i ulic, tym ostatnim najchętniej nadając imiona wielkich Polaków. Skutek taki, że niektóre nazwy powtarzają się nagminnie.
W tym czasie tereny te wykazywały także zwiększone zapotrzebowanie na fachowych i władających polskim językiem pracowników. Taka była przyczyna n.p. przeniesienia się mego ojca, wraz z moją przyszłą mamą, z Warszawy do Torunia i objęcia posady w Zarządzie Miasta. Zamieszkali na Bydgoskim Przedmieściu, gdzie miałem wątpliwą przyjemność przyjść na świat.
Zdarzało się memu tacie nieraz wracać do domu późnym wieczorem, rzec można nawet – nad ranem. Historyjka, którą nam kiedyś opowiedział, mogła się zdarzyć naprawdę, ale mogła też być zwykłą anegdotką... Któregoś razu, idąc przez przyległą dzielnicę willową, ujrzał ponoć niestarego człowieka, który nieco chwiejnym krokiem, i dosyć bezradnie poszukiwał swego mieszkania. Wiedziony poczuciem solidarności i zrozumieniem dla trudności spóźnionego wędrowca, zaofiarował mu pomoc. Wydobyte jednak przez tamtego z kieszeni klucze – w żaden sposób nie chciały pasować do atakowanej od dłuższej chwili furtki.

- Czy pan na pewno mieszka na Słowackiego?
- Nnna pewno...
- A na pewno pod czternastym?
- Nnna pewno... Prawie na rogu Mmmickiewicza!
Żartem i dla rozładowania sytuacji, ojciec pyta:
- Ale na pewno w Toruniu?
- A skąd, ppanie, w Grrrrudziądzu!
Ja także mieszkam na Słowackiego w maleńkim miasteczku w słubickim powiecie. Tyle że nie na rogu Mickiewicza.


wtorek, 16 kwietnia 2013

Miłe przygody z "Przekrojem"


Od 66 lat pracuję w dziennikarstwie, ostatnio już na emeryturze. W połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, w wyniku różnych przemian w konfiguracjach personalnych, zdarzyło mi się przez kilka lat pracować w instytucjach, zajmujących się wydawaniem prasy, w tej liczbie „Przekroju”. Stało się to okazją do licznych wizyt w Krakowie i zadzierzgnięcia odrobinę więcej, niż tylko zawodowej znajomości z jego naczelnym redaktorem.
 
Pod koniec 1964 roku wylądowały w mojej skrzynce pocztowej życzenia noworoczne od Redakcji, ozdobione dość zagadkowym rysunkiem. Nie muszę go szczegółowo opisywać, bowiem dzisiejsza technika pozwala pokazać go każdemu, kto ciekaw. Do dziś nie wiem – kogo rysunek przedstawia, czasami myślę, że to może jakaś scenka z Szekspira... Szczytem lapidarności nazwać można wkład, jaki nadawca wniósł do tego dziełka: przy ustach kolorowej postaci męskiej na pierwszym planie umieścił t.zw. „balonik”, a w nim cyfrę nadchodzącego roku, opatrzoną pogrubionym wykrzyknikiem, co odczytałem jako kapitalny skrót zawołania „Dosiego Roku!”, zaś przy stopie mężczyzny, jakby nieco przysłonięte gronostajowym płaszczem, znalazło się starannie wykaligrafowane nazwisko E i l e. Oczywiście, redaktor naczelny „Przekroju” Marian Eile nie usiłuje przedstawić się jako autor rysunku, tym mniej - sugerować, że to właśnie Jego owa barwna postać przedstawia.
 
On po prostu w ten oryginalny sposób przesyłał życzenia na rok 1965...



Po piętnastu latach, a więc w roku 1979 aż dwa razy gościłem na łamach popularnego tygodnika. W rubryce „Mieszanka firmowa” ukazała się notka, podpisana literkami (rog), a zatytułowana: „Po filmowcu – dziennikarz”:
 
„Redaktor Jerzy Solecki obejmie kierownictwo Polskiego Instytutu w Wiedniu – po reżyserze Jerzym Passendorferze, który po 5 latach pobytu na tej placówce kulturalnej wraca w ostatnich dniach sierpnia do Warszawy. Jerzy Solecki odnowi zatem swe związki z naddunajską stolicą, w której przebywał przed laty jako korespondent agencji Interpress.”
 
W ślad za nią, po paru tygodniach, Leszek Mazan zamieścił w „Przekroju”naszą rozmowę p.t. „Z Am Gestade widać Polskę”, w której omówiliśmy plany działania Instytutu. „Am Gestade” - to nazwa zaułka w śródmieściu Wiednia, gdzie mieści się ta szacowna instytucja. Z kolei znany malarz i rysownik – Edward Dwurnik z okazji swojej wystawy w Instytucie wykonał znakomity rysunek, uwieczniający to miejsce, które to dziełko pokazuję na zakończenie informacji o Instytucie.




W sumie – niby niedużo, a miło było. Dodać tylko wypada, że nie wytrwałem na tej placówce, jak mój poprzednik, pięciu lat. Po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce, Ambasador Adamkiewicz i jego mocodawcy uznali, że moja „postawa polityczna”, a zatem i program Instytutu nie odpowiadają założeniom ówczesnej polityki. Odwołano mnie więc po trzech latach, kierując do t.zw. „rezerwy kadrowej”, co wskazywało, że w kraju też nie byłem aktualnym władzom potrzebny...

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Pożytek z maszyny do pisania Underwood

W archiwum domowym zachowały się dwa dokumenty. Pierwszy – ze stycznia roku 1919, drugi z sierpnia roku 1920. Oba dotyczą mojej dzielnej ciotki (siostry mojej matki), podówczas osoby w wieku lat prawie trzydziestu. Kwalifikacje zainteresowanej określa załączone świadectwo firmy G. Gerlach z Warszawy. Zachowany również Dowód Osobisty poświadcza z kolei, iż jego posiadaczka udaje się do Prus Wschodnich i na tereny plebiscytowe. Najciekawsze jednak informacje zawiera Świadectwo, w którym czytamy między innymi:
 
„Niniejszym poświadczamy, że p. M a r k i e w i c z ó w n a Czesława pracowała w Centrali Mazurskiego Komitetu Plebiscytowego... w Olsztynie... do dnia ukończenia likwidacji prac plebiscytowych... Cichą, rzetelną i skuteczną swą pracą p. Markiewiczówna zasłużyła sobie na wyróżnienie... Odchodzącej p. Markiewiczównie, która wytrwała na posterunku do ostatniej chwili, pomimo niebezpiecznej sytuacji na terenie, wyrażamy serdeczne podziękowanie”. Referent personalny - A . Nejman i Komisarz Plebiscytowy - dr. Antoni Beaupre".
 
Kolejne dowody odwagi dała Ciotka Cesia w czasie okupacji, kiedy oddała spore usługi Chłopskiej Organizacji Wolności „Racławice”, gdzie szefem sztabu był kpt. Władysław Brejdygant – mąż Jej drugiej siostry – Zofii z Markiewiczów.


sobota, 13 kwietnia 2013

Talenty dziadka Andrzeja



Mój najbliższy przodek po mieczu, czyli ojciec mojego ojca, był stolarzem. Ściślej biorąc, był tokarzem drzewnym, a poza tym (i takim pozostał w rodzinnej tradycji) – artystą amatorem, tworzącym w drewnie. Toczył, istotnie, na swej tokarence piękne puzderka i pojemniczki z czeczotki; niektóre zbliżone kształtem do cebuli, albo zgoła kuliste, z przykrywkami, zaopatrzonymi w figlarne uchwyciki. Były to w istocie małe dziełka sztuki rękodzielniczej, jedno z nich – mimo wojen, powstania, spalenia kilku rodzinnych mieszkań – ocalało. 

 






W okresach przedświątecznych, dla podniesienia zarobków, tworzył dziadek przy użyciu innych jeszcze materiałów i narzędzi świątki - frasobliwe Chrystuski, Madonny nad kołyską, albo zwyczajne aniołki. W stosownych przypadkach zwykł był stawiać figurkę na honorowym miejscu i – po wychyleniu kielicha – wygłaszać taką oto apostrofę:

      O Panie mój,
      jam sługa Twój!
      Tyś mnie stworzył,
      jam Cię zrobił,
      a teraz Cię sprzedać muszę...
       
Chętnie znajdował czas na łapanie rybek na wędkę. Pierwszego jazia w życiu złowiłem, mając sześć lat, pod Jego opieką, na wiślanej „główce” w Toruniu. Poza tym bardzo lubił opowiadać dosłownie całymi stronicami, fragmenty sienkiewiczowskiej Trylogii. Za wierność tekstowi ręczyć nie mogę, ale wrażenie robiły na mnie te gawędy ogromne.

czwartek, 11 kwietnia 2013

Zaćma

Jestem stary. Według własnej oceny – bardzo stary. Nie tylko dlatego, że osiągnięty wiek 87 lat daleko wykracza poza statystyczne średnie. Dlatego także, że w wyniku historycznych wydarzeń nagromadziło się w mojej pamięci mnóstwo różnorakich przeżyć. Zaćmiło mi się wszystko w pamięci, zatarło; takie pojęcia – jak cel, sens, zasady, przykazania, nakazy albo i zakazy – przestały mieć znaczenie, przestały istnieć. Jedyny sens życia upatruję w tym, że moja emerytura jest nieco wyższa niż moje koszty utrzymania, co oznacza, że budżet mojej rodziny – póki żyję – uzyskuje niewielkie wsparcie.
 
Od pewnego czasu podstawowe narzędzie mojej pracy, poznania, kontaktu ze światem – wzrok – uległ radykalnemu osłabieniu i ograniczeniu. Zaćma przesłania mi świat. Nie jestem w stanie już czytać, a przez to – uczestniczyć w tym, co było i co nadchodzi: straszliwe, cybernetyczne, niepojęte, nieobliczalne i nie dające się przewidzieć. Pewnie tak było zawsze, ale moje ślepnące oczy potęgują strach. Odkrywam jego działanie w całym moim życiu; postępki, zachowania, czy decyzje pozornie nie dające się wytłumaczyć – to nic innego, niż okruchy strachu. Piszę z rozpaczy „historyjki”, które można by też nazwać „epizody” - żeby uciec od siebie. Kiedy jednak napotykam w opowieściach ślad strachu – budzę się w rzeczywistości. To byłem i jestem – ja.
 
Dość dawno temu zdecydowałem się opublikować obszerny tekst, oparty na historii mojego życia. Krajowy, poważny wydawca poprosił o przedstawienie pełnego życiorysu. Byłyby tam fragmenty, które zamierzałem pominąć w tekście, mimo że nie były kompromitujące.
 
Odmówiłem.

Ostatnio, po dwóch latach oczekiwania, wyznaczono mi termin operacji zaćmy. W szpitalu jednak bez uprzedzenia odstawiono mi lek nasenny, od którego jestem od wielu lat uzależniony. Spędziłem koszmarną noc. Rano nie wyraziłem zgody na poddanie się operacji.
 
 Odmówił mój strach.

środa, 10 kwietnia 2013

Solecko

Nazywam się Solecki, Jerzy Witold. A ono? 

Ono nazywa się SOLECKO. Jezioro Solecko, jedno z najpiękniejszych w Polsce, położone w województwie lubuskim na skraju Puszczy Noteckiej. Nad nim - rezerwaty przyrody „Czapienice”, „Czaplisko”, „Łabędzieniec”, nieopodal Drawieński Park Narodowy, a nad brzegiem – Ośrodek Rehabilitacyjno-Wypoczynkowy w Gościmiu.

Nieraz się zresztą zastanawiałem, skąd wywodzi się moje nazwisko: z Solca Kujawskiego, z Solca nad Wisłą, czy z Solca Zdroju (w pobliżu Buska Zdroju), może z Nowej Soli, a może z ulicy Solec na warszawskim Powiślu, albo zgoła z podwileńskich Solecznik. Okazuje, że jest jeszcze i jezioro o nieco dziwnej końcówce... Jego nazwa pochodzi ponoć od od holenderskiego Sils, jak nazwali swą miejscowość osadnicy z Holandii, kiedy – przed paruset laty - przybyli na polskie ziemie. Okolice te w okresie międzywojennym leżały na terytorium Rzeczypospolitej i były odległe od granicy z Niemcami o 8 km. na wschód. Holenderski Sils zmienił się w Solec Mały. Dziś wszystko razem jest częścią woj. lubuskiego.

W województwie tym z nazwami dzieją się zresztą różne niezrozumiałe rzeczy. Stolica województwa lubuskiego nosi nazwę Gorzów... Wielkopolski. Jeśli jest „wielkopolski” – to powinien leżeć w Wielkopolsce, a jeśli jest stolicą Ziemi Lubuskiej, to powinien się chyba nazywać „lubuski”... Sama miejscowość Lubusz (niem. Lebus), od której pochodzi nazwa, leży na lewym (niemieckim) brzegu Odry, czyli w Niemczech; na brzegu polskim jest tylko wioska Mały Lubusz. Albo miejscowość Torzym (niem. Sternberg) – początkowo po wojnie nazywana Toruniem Lubuskim - dała nazwę Ziemi Torzymskiej. Ale Muzeum Ziemi Torzymskiej mieści się nie tam, lecz w nieodległym miasteczku Ośno. Tyle, że nie Torzymskim, a Lubuskim.