niedziela, 28 kwietnia 2013

Co to znaczy "oko w oko"

Były to ostatnie dni panowania Niemców na terenach na wschód od Krakowa, ostatnie dni mojego udziału w partyzanckiej wojnie, pobytu w Krzyszkowicach, gdzie znalazłem się w wyniku serii dziwnych przypadków. Ucieczka z niemieckiego pociągu przed Pruszkowem, spotkanie po paru tygodniach matki, wyjazd do Krakowa i nieudana próba znalezienia dla matki punktu zatrzymania u p.p. Rożenów, poznanych przez rodziców jeszcze w czasie mieszkania w Toruniu, mój wyjazd do Kazimierzy Wielkiej, bezskuteczne szukanie kontaktu z podziemiem lub pracy, bezcelowa piesza wędrówka zakończona w majątku Topola, a tam spotkanie z człowiekiem, który obejrzawszy moją Kennkartę, zapytał znienacka:

- Co przed wojną robił pański ojciec? 
- Pracował w Domu Akademickim w Warszawie na pl. Narutowicza...

Pomyślał, że jestem synem swego ojca, kiedy zobaczył nazwisko. Mój ojciec zaś wielokrotnie chronił go przed eksmisją za niepłacenie czynszu: miał miękkie serce... Obecnie „Podkowa” był szefem sztabu powiatowej struktury AK. Nabrał do mnie zaufania i znajomość zakończyła się skierowaniem mnie do Krzyszkowic, na funkcję „zastępcy dowódcy wsi” - czyli dowódcy drużyny. „Przesłużyłem” w różnego rodzaju akcjach patrolowych, szkoleniowych, kurierskich prawie 3 miesiące, była trzecia dekada stycznia, kiedy ruszył wschodni front, rozpoczęło się masowe wycofywanie niemieckich wojsk – i nadszedł dla mnie czas ostatniego patrolu.

Wyszliśmy późnym wieczorem do zasypanego śniegiem lasu, brzegiem którego ciągnęła się droga, okopana rowem, nad którym zarówno od strony zarośli, jak i drogi, wznosił się niewysoki wał. Mieliśmy parę karabinów, z których jeden przypadł mnie. Pokładliśmy się za owym wałem,wymierzywszy broń w kierunku zaśnieżonego pola, z którego dochodziły odgłosy zbliżających się pojazdów. Nie czekaliśmy długo. Od strony pola podbiegła ku brzegowi lasu grupka piechurów w mundurach feldgrau... żołnierze powskakiwali do rowu i – co kilkanaście metrów – pokładli się piersiami na jego zboczu, kierując swoje karabiny w naszą stronę. Na razie szczęście polegało na tym, że Niemcy panicznie bali się lasu nocą, uważając wejście do niego za pewną śmierć. Nie padł więc rozkaz przeszukania skraju zarośli... Oddział szedł nie drogą lecz polem, trzymając się od brzegu lasu możliwie daleko, a broń, skierowana w naszą stronę - milczała.

Naprzeciwko mnie leżał młody chłopak, którego twarz na tle białego pola, mimo cienia rzucanego przez hełm, była wyraźnie widoczna, a jego charkotliwy i rwący się oddech słyszeć będę do śmierci. Dzieliło nas dosłownie parę kroków, tyle że osłonięty cieniem zarośli i - choćby częściowo – w nich ukryty, byłem chyba dla niego niewidoczny.

Wszyscy staraliśmy się nie oddychać; nie mieliśmy żadnych szans z wobec liczebności ciągnącego polem oddziału. A przecież nie ma nic straszniejszego niż ostrzał lasu granatnikami.

Leżeliśmy - ja i niemiecki chłopak – naprzeciw siebie. Nie wiem, czy mnie widział, czy słyszał mój oddech. Dziękuję Bogu, że żaden z nas nie pociągnął za cyngiel. Nie wiem też, ile trwało - zanim mijający nas oddział nie zwinął swego ubezpieczenia. 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz