sobota, 1 marca 2014

Daleko i blisko

Ceglana, Pańska, Dzielna, Grzybowska czy – chyba najbardziej znane - Nalewki, to było centrum żydowskiej dzielnicy w Warszawie, dzielnicy która swą haniebną nazwę - Ghetto - otrzymała dopiero wraz z hitlerowską okupacją. Przed wojną na pytanie: „gdzie mieszkasz?”, Warszawiak żyjący w tamtych stronach, odpowiadał: „na Żydach”. Nie ma stosownych statystyk, ale obserwacje wskazują, że procent żydowskich mieszkańców tamtych okolic zbliżał się do stu. Mieszkali także – i to w dużych skupiskach w wielu innych (szczególnie starszych) dzielnicach Warszawy: na Pradze, na Powiślu, na Starym Mieście, nigdzie jednak nie przyjmując tak przytłaczającej, totalnej większości, jak w tamtych stronach. Pamiętam na przykład sprzed wojny dom na Tamce (Powiśle) pod numerem 25; podwórko tego domu robiło wrażenie wspólnej, żydowskiej izby: okna parterowych mieszkań sięgały bruku, życie toczyło się zarówno we wnętrzach, jak i na powierzchni podwórka, rozmowy prowadzone były z jednego mieszkania do drugiego, zarówno w pionie, jak i w poziomie, była to wspólna powierzchnia i wspólna przestrzeń. Ale sytuacja taka nie musiała powtórzyć się w sąsiedniej kamienicy; tam mogła być większość etnicznie polska; zarówno język, jak i obyczaj mógł być inny. Na Ceglanej, Dzielnej - czy innych podobnych ulicach – tam absolutną większość mieszkańców stanowili Żydzi...


Słodkie wino

Zawody i zajęcia były jak najbardziej zróżnicowane. Rodzina, o której pragnę opowiedzieć, należała do raczej zamożnych, choć nie można jej nazwać „burżujską”. Co więcej – funkcja, jaką pełniła Głowa Rodziny wyznaczała także wysoką pozycję religijną, a więc i społeczną. Mojżesz (Mosze) Hajwentreger był kantorem w miejscowej Bóżnicy, śpiewał pięknie – i mądrze... Żona Bronia (urodzona Singer) prowadziła gabinet kosmetyczny, rodzina była właścicielem działki gruntu w Jeziornej. Mieli troje dzieci: Lucynę, Sylwestra i najmłodszego Henryka, Ten ostatni przyszedł na świat na dwa lata przed wybuchem wojny. Dowodów na dokładniejsze określenie wieku – nie ma. Pewnym potwierdzeniem natomiast może być jedno z dziecięcych wspomnień: siedzą we troje pod kołdrą, a tatełe podaje im maczane w słodkim winie kawałeczki chałki. Jest, oczywiście, szabas. W jednym ze wspomnień Autor wyraża przypuszczenie, że ten wzruszający moment musiał mieć miejsce „jeszcze przed ghettem, bo skąd później słodkie wino i chałka”...
 
Najmniej wiemy o dziewczynce imieniem Lucyna. Może była najstarszym dzieckiem?... Wiemy na pewno, że razem z bratem – Sylwkiem wyprowadzana była przez matkę w pierwszych latach okupacji z ghetta do dzielnic podmiejskich na niezbyt długie okresy wypoczynku i odżywienia. Pobyty takie były, oczywiście, dosyć sowicie opłacane, nie tyle ze względu na koszty utrzymania, ale pochodzenie dzieci. Proceder był możliwy głównie dzięki temu, że Matka wystarała się o pracę w „Szopach”, to znaczy w warsztatach, gdzie naprawiano zniszczone na froncie niemieckie mundury, co z kolei umożliwiało otrzymanie raz na jakiś czas ”Ausweisu”, dzięki któremu można było wychodzić z ghetta i wyprowadzać dzieci. Mały Henryczek leżał jeszcze wtedy w wózeczku...
 
W pierwszych latach okupacji zmarł Ojciec. Sylwek miał wkrótce przystąpić do bar micwy. „Bardzo mu tego zazdrościłem" – wspomina młodszy brat. „Forowano go w nauce, zajmował pierwsze miejsce przy Arce. Grał na skrzypcach i uczył się Talmudu. Pocieszano mnie, że wkrótce będę mógł osiągnąć to samo, co on”. Na razie jednak przed kamienicę na Dzielnej zajechała „buda”, Niemcy wygarnęli i wywieźli wszystkich mieszkańców. Sylwek i Henryk ukryli się na podwórku. Człowiek, który ich znalazł, uwierzył w historię o Ausweisie matki i pozwolił im zostać. Dla Henryka był to pierwszy przypadek „cudownego ocalenia”. Dla Sylwka – ostatni...
 
We wspomnieniach Henryka pojawia się piękny kołnierz z lisa, który miał być przeznaczony​ na chleb czy też na koszty kolejnej wyprawy poza obręb ghetta, który jednak został Matce skradziony. Dowiadujemy się tam, że kolejne wyprowadzanie dzieci poza ghetto na „polską stronę”, „gdzie przez pewien czas nas dożywiano, było opłacane w pieniądzach i złocie; najpierw poszła siostra, potem brat, na końcu ja”. I znów – ta przypadkowa kolejność (związana może z wiekiem) zdecydowała – kto pozostał w ghetcie na śmierć, a kto poza nim, z nadzieją przeżycia.

Gehenna w szufladzie

Henryczka zostawiła matka u ludzi na Mokotowie, którzy przyjęli go przecież tylko na parę tygodni; niestety, nigdy już więcej nie wróciła. Chłopiec, narażony w każdej chwili na śmierć, był również zagrożeniem dla przechowującej go rodziny. Nie mogli go ani usunąć, ani dopuścić do żadnej dekonspiracji. Kryjówkę urządzono mu w szufladzie szafy, do której był zamykany, ilekroć pukał ktoś do drzwi. Chłopiec cierpiał katusze w zbyt małej szufladzie, przeszedł ciężkie zapalenie stawów.

Tymczasem w Warszawie wybuchło powstanie. Bojąc się, że przy wyjściu chłopiec zostanie rozpoznany, przechowująca go rodzina, opuszczając dom wraz z wszystkimi mieszkańcami, zamknęła go w piwnicy. Chłopiec żywił się paroma słoikami przetworów, przeszedł ciężką chorobę, wreszcie wydobył się na zewnątrz.

W ogrodzie spotkał mężczyznę, który zbierał warzywa. Zlitował się nad zabiedzonym dzieckiem, i – w worku, na rowerze - wywiózł go za miasto, ryzykując przejście obok niemieckiej Wachy. Chłopiec dotarł do Pyr i trafił do mieszkania, gdzie zaopiekowała się nim Pani, którą potem, do końca Jej życia, nazywał Babcią...

Pani schowała go pod stołem, z którego zwisała długa serweta, umyła po czym ostrzegła, żeby nikomu się nie pokazywał. Następnie zaprowadziła go do sąsiedniego pokoju i pokazała mu leżącą na zaimprowizowanym posłaniu młodą kobietę, do niedawna sanitariuszkę w Powstaniu, i powiedziała:

- To jest moja córka Wacula, jest chora, jeśli Ją kiedykolwiek spotkasz, możesz Jej zaufać....

Potem były dwa kolejne domy dziecka, w jednym z nich, w górach, spotkały go: harcerka Wacula i jej młodsza siostra - Krystyna. Po długim budowaniu zaufania, namówiły go na przeniesienie się z domu dziecka do Babci, do Warszawy.

Mijały lata w rodzinie, która go przygarnęła. Chłopiec wyrósł już na młodego mężczyznę, kiedy w mieszkaniu na warszawskiej Pradze pojawili się dwaj panowie z dalekiego kraju, opowiedzieli mu szczegóły jego pochodzenia i dzieciństwa, zaproponowali wyjazd, obiecali dobrobyt i opiekę.

Henryk odpowiedział:

- Chcę zostać z Babcią... 

Z Dzielnej na Nebraska Street


No i został. Skończył szkoły, Akademię Teatralną w Krakowie, został wziętym aktorem i lektorem. Ożenił się z piękną i mądrą kobietą - Bożeną, owocem tego związku był syn – Marcin (co łatwo znajduje odbicie w angielskim Martin). Marcin był od początku wychowywany z myślą o wyjeździe w świat. Wybrano mu nazwisko jego rodzonej babki, czyli matki Henryka. W końcu to samo nazwisko nosił, pochodzący z Polski, laureat literackiej nagrody Nobla – Isaac Bashevis Singer...

Marcin spotkał się z ciepłym przyjęciem nie tylko ze względu na dobrze brzmiące nazwisko. Przyjęli go z otwartymi ramionami przyjaciele i koledzy Henryka, którzy przed paroma laty wyjechali z Polski i osiedli, a to w Szwecji, a to na zachodniej półkuli. Przedstawili go rodzinie, osiadłej w jednym z wielkich krajów Ameryki Południowej, co wkrótce skończyło się szczęśliwym małżeństwem z córką rodziny. Tym razem na świat przyszła urocza dziewczynka - Mila, wnuczka Henryka i Bożeny. Szczęśliwi dziadkowie mieli teraz dwie rodziny, dwa domy, dwie ojczyzny. Przeloty przez Atlantyk stały się bardzo częste. Cóż, kiedy nieubłagany los włączył swojąnieodwołalną decyzję – babcia Bożenka odeszła.

 * * *

Ci ludzie byli mi bardzo bliscy. Wiem, że tych uczuć nie da się przenieść przez Atlantyk, ani przez długie dziesięciolecia, że ta historia wymaga zamknięcia. Trzeba jednak wspomnieć również o tych, którzy potrafili podzielić się wszystkim, co mieli; otoczyć miłością, troską i rodzicielską opieką samotne, obce i opuszczone dziecko z ghetta.
 
Póki jestem, będę o Nich świadczył.