środa, 31 lipca 2013

Jak długo jeszcze ...

Jak długo jeszcze...


Pokolenie starców. Mój poległy w Powstaniu Brat w przyszłym roku miałby lat 90. Jak zwykła mawiać nasza Mama, która wiadomość o Jego śmierci opłaciła trzema wylewami krwi do mózgu i nieprzytomną troską o mnie - „pozostał wiecznie młody”. Wiceprezes Związku Powstańców Warszawskich – Edmund Baranowski jest starszy ode mnie o rok, a - na przykład - zmarły przed paru laty filozof Leszek Kołakowski był o rok ode mnie młodszy. Wspomnienie o Nim nasuwa mi pytanie – co decyduje o tym, że człowiek nie zatrzymuje się zbyt szybko w rozwoju intelektualnym, ale wyprzedza innych, wybija się na coraz wyższe poziomy myśli, refleksji, wiedzy. Może w Jego przypadku liczyło się to, że urodził się w Radomiu, że był wolny od powstańczej traumy. Dlaczego ja, żołnierz Powstania, ze świadomością przestrzeloną powstańczą tragedią, z przygniatającym poczuciem przegranej, klęski, krzywdy, niespełnienia – musiałem zatrzymać się tak wcześnie, przerwać na wiele lat studia, zatopić się w bieżącym życiu, a On parł myślą do przodu, jak łódź, rozbijająca przeciwne fale, gromadząc przemyślenia, pisząc, ucząc, walcząc o swoje racje...
W kolejną rocznicę Powstania mnożą się refleksje. Dziś mija rocznica sześćdziesiąta dziewiąta. „Okrągła” - siedemdziesiąta – da okazję do szczególnie obfitego wylewu komentarzy, tyle tylko, że gwałtownie się kurczą szeregi uczestników i naocznych świadków.
Poetka Anna Świrszczyńska w chwili sierpniowego wybuchu miała 35 lat, zmarła w wieku lat 75. W powstaniu była sanitariuszką, budowała barykady, zapamiętała. Chciałoby się, żeby każdy, kto przeczyta Jej słowa, usłyszy, co ona słyszała, zobaczy, co ona widziała. I niech powtarza za nią:


Ci co wydali pierwszy rozkaz do walki
niech policzą teraz nasze trupy.


Niech pójdą przez ulice
których nie ma
przez miasto którego nie ma
niech liczą przez tygodnie przez miesiące
niech liczą aż do śmierci
nasze trupy.


Jej słowa są mściwe, złe, pełne potępienia. Nie wspomina o wykonawcach zbrodni, dokonanej na Mieście, sprawcach setek tysięcy śmierci. Jej gniew, żądanie refleksji i przysięgi: „Już nigdy więcej w dziejach narodu...” kierują się do tych, „co wydali pierwszy rozkaz”. Można wyliczyć ich po nazwisku, robią to historycy, ale też - jak czyni to Poetka – potępić. I ostrzec: jeśli z tych czy innych przyczyn ponosisz odpowiedzialność za losy kraju, narodu, nawet jeśli skutki twojej decyzji będą mniej doniosłe, niż „tych co wydali pierwszy rozkaz”, pamiętaj o skutkach... Gazeta, pisząc o rocznicy, daje tytuł: ” Ani żałoba, ani święto”. Ja bym powiedział i żałoba, i święto. Poległych.
Ileż to jeszcze lat przyjdzie mi żyć w roli - naraz – krytycznego świadka, rzeczowego dowodu, nie daj Boże sędziego.
Leszka Kołakowskiego wspomniałem nie bez powodu. Napisał On, a „Znak” wydał (i to dwa razy) książkę pod tytułem „Jeśli Boga nie ma...” Moim zdaniem jest to niedobra książka. Przede wszystkim Autor nie daje podstaw do sformułowania odpowiedzi na pytanie wynikające ze zdania warunkowego, zaczynającego się od „Jeśli...” Jeśli Boga nie ma - to co? To co z tego wynika? To co jest? Nie daje też kategorycznej odpowiedzi, a nawet wręcz nie dopuszcza pytania: czy Bóg jest? Takie ustawienie, a właściwie – zawieszenie - problemu wyklucza możliwość rozumowania, które jest mi najbliższe, a które można by sformułować w następujących niewielu słowach.
Wszystko, co istnieje, istnieje w naszej świadomości, jest odbiciem naszego intelektu, posługującego się zmysłami i tym, co one „postrzegają”, rejestrując jakże liczne informacje: temperaturę, odległość, dotyk, zmiany, jakie przynosi czas i wiele, wiele innych. Same pojęcia czasu, przestrzeni, kosmosu, materii, idei - są już efektem pracy ludzkiego intelektu, są więc względne; pojęcia te ulegają zmianom, bywają odrzucane, tworzone są nowe, odkrywane są te, które dotychczas były nieznane... Jest to więc nasz, ludzki świat. Jeśli nie ma obserwującego człowieka, nie ma i obserwowanego, przeżywanego, współtworzonego świata. Skąd w umyśle ludzkim takie niezwykłe zdolności, nieznane żadnemu ze znanych nam gatunków? A, Bóg raczy wiedzieć!
Niektórzy mówią, że jest to wynik niezwykle długiego rozwoju, poprzedzonego rozwojem gatunków, z których człowiek się wywodzi i ma z nimi wiele cech wspólnych, ponoć reliktów po przodkach. Miała też nastąpić gwałtowna i przemożna ingerencja w rozwój człowieka, wyróżniająca go z reszty świata. Pewien niedawno zmarły polski uczony twierdził, że była to ingerencja z kosmosu, że kosmici przekazali nam – ludziom pewne geny, których nie ma żaden z poprzedzających nas gatunków. Wskazywał nawet miejsce kosmicznej katastrofy na kontynencie afrykańskim, gdzie – jakoby – można znaleźć jakieś szczątki, zawierające te pozaziemskie geny.
„Wiara szuka rozumu”. „Boga nikt nie widział”. „Wierzę, bo jest to absurdem”. Są to wszystko sentencje (a jest takich wiele więcej) z fideistycznego, katolickiego zasobu myśli. Wiara szuka rozumu, żeby potwierdzić swoje „prawdy”, swoje „wierzenia”. Wiara jest łaską, kto jej nie dostąpił, ten nie ma wiary. Samo pojęcie „łaski” zakłada, że Ktoś jej udziela, tylko, że już ktoś inny, w imię Nieznanego, ją objawia. Więc „objawienie” - to dzieło człowieka. Wiara i rozum, to dwa odrębne pojęcia, z dwóch odrębnych porządków. Wiara, nadzieja i miłość. Rozum: religia albo ateizm. Doktryna, zasady, przykazania, reguły - lub ich odrzucenie, czy zmiana. I tak powinno pozostać: rozdzielone, rozłączne, choć wzajem dostępne, ale niezastępowalne dwa porządki: rozumu i emocji, uczuć i doświadczenia, sporu.
Ta pętla myślowa zawisła nad moją głową po klęsce Powstania, śmierci brata, utracie nadziei na zapanowanie porządku, w którym dobro, panuje nad złem, w którym jest Bóg, a ja mógłbym w Niego wierzyć. To już prawie siedem dziesiątków lat. Czy muszę dożyć spełnienia się siódmego?

niedziela, 28 lipca 2013

Partyzanckie wszy

Że Czesław Miłosz wielkim poetą był – to wiadomo. Że obok Reymonta i Szymborskiej figuruje wśród polskich noblistów – też nie nowość. Dzieci uczą się o Nim na lekcjach polskiego, a studenci na polonistyce. Nikt natomiast nie może wiedzieć - bo i skąd? - jakie to geograficzne przypadkowe zbiegi okoliczności wpisane zostały w życiorysy: wielkiego poety i... mój.
W poetyckiej twórczości Miłosza co najmniej dwa razy pojawia się Tamka, jako jedna z nielicznych ulic Warszawy. W latach przed wybuchem wojny mieszkał na Powiślu, w najbliższym pobliżu Tamki. Ja mieszkałem wręcz na tej ulicy, w zaułku, prowadzącym ku bramie klasztoru Sióstr Szarytek, tuż pod Skarpą Wiślaną.

Miłosz, który jest znany z niechęci w latach wojny do „spadkobierców sanacji”, do młodych, związanych z Konfederacją Narodu, poetów zwanych później „wyklętymi' , do Armii Krajowej i podziemnego państwa. Musiał nie mieć nawet kontaktów ze środowiskiem AK-owskim, bo wybuch powstania zastał go z żoną na ulicy Mokotowa, skąd schronili się na Okęcie. A ja właśnie na Okęciu zameldowałem się w „Domku Cytlinga” na ulicy Słowiczej; mój pułk – 7 pp AK „Garłuch” miał opanować lotnisko, moja kompania – atakować bloki, gdzie stacjonowali SS-mani i żołnierze Luftwaffe. Tylko, że broni nie mieliśmy...

Miłosz z Okęcia przeniósł się do podwarszawskiej wioski, gdzie przebył parę tygodni.

Ja, po kilkunastu dniach tragicznych i dramatycznych przeżyć, wyskoczyłem z niemieckiego pociągu i parę tygodni przebywałem także pod Warszawą, korzystając z opieki i łaskawej gościny u p. Pstrokońskiego w Olesinie, czy państwa Morawskich w Małej Wsi. Potem - via Kraków - znalazłem się w Topoli w Miechowskiem, gdzie, przebywający tam Mieczysław Podkowa rozpoznał mnie (przy pomocy obejrzanej Kennkarty) jako syna mego ojca, z którym stykał się przed wojną w Domu Akademickim na pl. Narutowicza w Warszawie. Jak się okazało, był oficerem AK, uwierzył, że złożyłem przysięgę w „Garłuchu”, że jestem kapralem po szkole podoficerskiej, po czym skierował mnie do oddziału we wsi Krzyszkowice, w gminie Wielgus.

Czesław Miłosz nawiązał listowny kontakt z Jerzym Turowiczem i resztę okupacji spędził w jego majątku Goszyce, w gminie Luborzyca, geograficznie rzecz biorąc, w połowie drogi między Krzyszkowicami, a Krakowem. Kiedy opisuje wejście oddziału sowieckiego po ruszeniu styczniowej ofensywy, widzę taką samą scenę, którą przeżywałem dwa, trzy dni wcześniej.

Wkrótce obaj, niemal w tym samy czasie, znaleźliśmy się w Krakowie. Ale tu geograficzne zbiegi okoliczności się kończą. Dała o sobie znać przepaść między losami świetnie ustosunkowanego i znanego już poety, a zaplątanego w AK-owskie ścieżki, zmieniające się gwałtownie w bezdroża. Miłosz pisał, wydawał, działał; w gronie literatów spotkał się z Bierutem, Osóbką- Morawskim i towarzyszącym im rosyjskim generałem. Wspomina w „Zniewolonym umyśle” jak to w Krakowie pracowali wraz z Jerzym Andrzejewskim nad scenariuszem w pomieszczeniu Warsztatu Filmowego Młodych, którego okna wychodziły na podwórko Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego: „Zauważyliśmy na parterze, w zakratowanych oknach, dużo postaci młodych mężczyzn (...) obserwowaliśmy ich, milcząc. Byli to, jak łatwo było odgadnąć, żołnierze armii podziemnej ...” Autor znakomitej „Biografii Czesława Miłosza” - Andrzej Franaszek stwierdza: „Trzeba przyznać, że jest w tej scenie coś złowrogiego. Dwaj pisarze, którzy w milczeniu przyglądają się niewinnym mężczyznom, zaludniającym więzienie powstającego państwa . Jeden z nich napisze wkrótce skłamaną książkę. Drugi przez sześć lat nie zdecyduje się na otwarty protest albo chociaż usunięcie się w cień. Będzie natomiast walczył o to, by wyrwać się z saka”.
 
utor „skłamanej książki” to Jerzy Andrzejewski. Sześć lat „walczył” o wyrwanie się z saka - Czesław Miłosz.

Kiedy, w przeddzień sowieckiej ofensywy, krążącemu po wsiach i okolicznych lasach oddziałkowi, trafiła się możliwość noclegu w chacie na słomie, obejrzałem w świetle ogarka zdjętą z siebie koszulę; roiły się na niej wszy. 
 

środa, 24 lipca 2013

Zaśpiew i echo

        Czesław Miłosz był jednym z nielicznych, wielkich poetów mojej młodości. Jednak wiersz, który obudził we mnie tak donośne echo, poznałem dopiero w bardzo późnej starości. Piękne „Przypomnienie” napisał Poeta w roku 1947, w Waszyngtonie, gdzie pracował na placówce dyplomatycznej komunistycznej Polski. Był za ten wyjazd i za tę służbę potępiany. Waszyngtońskie luksusy, na które zamienił ruiny popowstaniowej Warszawy – wypominano mu długo i namiętnie, niemal jako zdradę. A przecież miał prawo uwierzyć, że Jego młodzieńcze, lewicowe rojenia zaczynają się spełniać, członkowie Wileńskiego Klubu Włóczęgów i inni przyjaciele z lat młodości, choćby Stefan Jędrychowski, Jerzy Sztachelski czy Jerzy Putrament, pełnili już kluczowe funkcje w służbie tego reżimu i pomagali Miłoszowi przebić się aż za Atlantyk. Porzuci tę drogę za parę lat, kiedy pozbawiony paszportu, uzyska, dzięki pomocy innych osób z tej samej grupy, możliwość wyjazdu do Paryża i „wybrania wolności” - co zresztą, dzięki pomocy Jerzego Giedroycia, zaowocowało światowym bestsellerem i jedną z najważniejszych książek antykomunistycznych - „Umysłem zniewolonym”.
      Na razie jest jednak dopiero drugi rok nowego ustroju w Polsce, Miłosz pisze raporty dla władz i trochę tworzy. Końcowe lata okupacji, spędzone w Warszawie dały mu niejednokrotnie okazję do zademonstrowania nieprzychylnego stosunku do rządów Sanacji przed wojną, do jej spadkobierczyni - Armii Krajowej, tym samym do nieszczęsnego warszawskiego Powstania, a także do młodych poetów podziemia, nazwanych potem w powojennej polonistyce - „wyklętymi”. Jego poezje zawierają sformułowania, których do dziś nie zrozumiałem do końca i które budzą mój wewnętrzny opór. Oto na przykład ostatnia zwrotka utworu „Portret z połowy XX wieku”, napisanego w Krakowie w 1945 roku:
 
...”Rękę oparł na pismach Marksa, ale w domu czyta Ewangelię.
Z ironią patrzy na procesję wychodzącą z rozbitego kościoła.
Za tło ma ruiny miasta koloru końskiego mięsa.
W palcach pamiątkę trzyma po faszyście poległym w powstaniu.”

     Do dziś nie wiem – czy pełne potępienia określenie „faszysta”, którym szeroko wówczas szermowano przeciwko byłym powstańcom (a więc i mnie, czy mojemu poległemu bratu...), otóż czy określenia używa Autor, czy tylko wkłada je w usta nieciekawej postaci, portretowanej w tym wierszu?... Jeżeli tak – wypadałoby chociaż wziąć to słowo w cudzysłów... Dwuznacznie bowiem brzmi ta fraza.
W Waszyngtonie pisze nie o Warszawie, lecz o...Grecji, a ściślej biorąc o hitlerowskim desancie na Kretę w 1941 roku, jednym z najgłośniejszych epizodów II wojny światowej. Fascynujące opisy bitwy, lotu desantowych spadochronów, dramatycznych scen walk na ziemi - wszystko to wydaje się przypominać historię niedawno przez Poetę opuszczonej Warszawy. Pewnie to jednak tylko złudzenie, które rozbija do końca najpiękniejszy fragment tego wiersza, parokrotnie powtarzany zaśpiew:

...”I dróg napowietrznych
Sieć drżała napięta.
O Grecji, o Grecji
Któż tutaj pamięta”....

     Autor zresztą jednoznacznie podkreśla, że miał na myśli „prochu z urn greckich garstkę” więc domysły mogą być jedynie rzeczą czytelnika. Ten piękny wiersz na długo zatrzymał moją uwagę, kiedy wertowałem Miłosza w poszukiwaniu przykładów Jego stosunku do historii najnowszej własnego narodu. Aliści – nic nie mija beż śladu. W połowie 2012 roku (kiedy stan wzroku pozwalał mi jeszcze na czytanie tekstów na papierze) natknąłem się w numerze 118 kwartalnika „Zeszyty Literackie” na fragment świetnej książki Tomasza Łubieńskiego „Turnus” (Warszawa,2013, Wydawnictwo W.A.B.), też o Krecie”, ale współczesnej. Znalazłem tam opis wydarzeń wojennych 1941 roku, zatytułowany (chyba przez Redakcję?) „Bitwa o Kretę”, tak uderzająco zbieżny z poematem Miłosza, tak poetycki, wibrujący własnymi sformułowaniami wspólnej jednak wizji... Napisałem w liście do Redakcji (którego fragment wydrukowano w 119 numerze „Zeszytów Literackich”), że kiedy czytałem oba te teksty – Miłosza i Łubieńskiego, odnosiłem wrażenie, że jesteśmy w Rodzinie.

sobota, 20 lipca 2013

Same szóstki

Mieszkałem wówczas w dość ekskluzywnym, podwarszawskim miasteczku, gdzie poziom zamożności, a zatem i wymagań wobec otoczenia był znacznie wyższy niż średnia krajowa. Działała tam wówczas zarówno publiczna szkoła średnia, jak i prywatne gimnazjum oraz liceum, cieszące się, zresztą zasłużenie, dobrą sławą. Pewnego razu, bardziej szukając kontaktu z ludźmi i sensownego zajęcia niż zarobku, rozwiesiłem ogłoszenie: „Niemiecki – tłumaczenia, lekcje, korepetycje...”. Odebrałem parę zgłoszeń osób chętnych do korzystania z proponowanych usług, gdy oto rozległ się telefon, a w słuchawce głos osoby z dyrekcji prywatnego liceum;
- Niech pan ratuje nas, a raczej naszych uczniów ...
 
Okazało się, że dojeżdżająca z Warszawy młoda nauczycielka (jedna z dwóch uczących niemieckiego w szkole) nie wytrzymała napięć w stosunkach z uczniami i – po bardzo krótkim wymówieniu – przestała do miasteczka przyjeżdżać. Jedna z klas, lekcje niemieckiego wypadające pomiędzy innymi zajęciami, spędzała zgromadzona w klasie bez opieki nauczyciela. Co gorsza – tegoroczna matura dla osób zdających niemiecki – była zagrożona. No i reputacja szkoły... Jutro może Pan podjąć lekcje! - zakończyła.

Ależ, proszę szanownej dyrekcji, ja jestem dziennikarzem, a nie nauczycielem. Język znam od dziecka, pracowałem w krajach niemieckojęzycznych 10 lat, nawet parę razy już zajmowałem się uczeniem innych, ale – matura!?! 

Wszystkie przeszkody postanowiono pokonać, powołano mnie, za zgodą kuratorium, w skład komisji maturalnej – i rozpocząłem zajęcia. Z prowadzeniem lekcji w liceum nie było problemu. Wiele lat pracy w telewizji zapewniło mi dobrą wymowę i siłę przekonywania, zakres wymaganej do przekazania wiedzy był w podręczniku, młodzież wybuchami akceptującego śmiechu przyjęła moje niemieckie anegdotki i porzekadła...

- Widzę, że kontakt z młodzieżą nawiązał pan błyskawicznie – powiedział dyrektor, życzę powodzenia.

Rok szkolny szybko dobiegł końca, zaczęły się matury; w sumie przyjąłem i podpisałem protokoły egzaminów dojrzałości trzech roczników. Na jednym z nich prowadziłem sprawdzian wiedzy dziewczyny, popularnej w szkole i znanej w miasteczku; mieszkała z rodzicami parę lat w NRD, więc dogadać się z nią po niemiecku można było bez trudu. 

Zadzwoniła do mnie znana mi osoba z dyrekcji. „Jak tam (powiedzmy) Małgorzatka?”

Ponieważ Małgorzatka, oprócz znajomości mowy potocznej, wykazywała „pewne” braki w gramatyce, nie mówiąc o literaturze, więc mówię - „Czwórka".

- Ależ, panie psorze, jej rodzice są wielkimi dobroczyńcami naszej szkoły, to jedni z najbogatszych ludzi u nas...
- No, to niech będzie piątka...
- Ależ, panie psorze, ona musi mieć same szóstki.
- To niech pani jej da, ale proszę zapisać, że jeden członek komisji wstrzymał się do głosu. 

Był to przecież mój ostatni rok pracy w szkole. Obecnie, po paru latach, rozglądam się dookoła i widzę, że uczniowie różnych szkół, mimo, że mają zadowalające stopnie – nie umieją z niemieckiego nic. Moja wnuczka uczyła się tego języka w pierwszej, drugiej i trzeciej klasie SZKOŁY PODSTAWOWEJ. Zna może 10 słówek. Od klasy czwartej będzie już angielski.
 

piątek, 19 lipca 2013

Ilona

Pani M., dziedziczka jednego z największych nazwisk w I Rzeczypospolitej, córka zamożnych ludzi, między innymi właścicieli pięknej willi w Szczawnicy, była szczęśliwą małżonką młodego oficera, któremu w pierwszych latach małżeństwa powiła córeczkę. Aliści na „teatrum” pojawił się bardzo przystojny, postawny i cieszący się nieprzeciętnym powodzeniem u dam – młody lekarz, pan A. Pani M. rzuciła dla młodego lekarza młodego oficera, który nie zniósł tego ciosu i strzelił sobie w głowę. Nie pozbawił się jednak życia, a jedynie stracił wzrok. Przeniósł się potem do Wielkiej Brytanii, gdzie spędził resztę życia. Państwo M. i A. zawarli małżeństwo i spłodzili drugą córeczkę, której dali imię Ilona.

Wybuchła wojna, pan A. spędził kampanię wrześniową w szeregach jako wojskowy lekarz i - jak wielu – przedarł się do Anglii, gdzie natychmiast zgłosił się ponownie do służby. Wkrótce zrzucony został do Kraju na spadochronie jako „Cichociemny” o pseudonimie „Wania”. Skierowany do służby w „Wachlarzu” udał się na czele niewielkiego oddziału na Wschód, by pełnić służbę dla Polski i Wielkiej Brytanii, przeciw Niemcom i – zarazem Sowietom. Ranny w potyczce z Niemcami, osadzony w więzieniu, został odbity przez mjr. „Ponurego” i przewieziony do Warszawy, gdzie przechodził rekonwalescencję. Kiedy w czasie Powstania „berlingowcy" dotarli nad Wisłę, został na rozkaz Komendy Głównej AK przewieziony krypą przez Wisłę w celu nawiązania kontaktu i przekazania namiarów krótkofalowych. Gdy otrzymał propozycję wstąpienia do wojska, odpowiedział: „moje Wojsko jest tam” i wskazał na warszawski brzeg. Poszedł więc siedzieć. Po wojnie pani M. dotarła ponoć do samego Bermanna, ale dzięki uporowi uratowała Mu życie i wolność. Do końca pracował jako lekarz. 

Pani M. zmarła ok. 1965 roku. Kiedy zwłoki przewieziono do Szczawnicy z zamiarem pochowania w rodzinnym grobowcu, miejscowy ksiądz nie zezwolił na wniesienie ich do kościoła. „Zmarła była zbyt znaną w Szczawnicy gorszycielką” - powiedział. Chodziło, oczywiście, o dawne czasy, o zerwanie małżeństwa i ponowny ślub, już nie kościelny. Do późnego wieczora czekały zwłoki przed kościołem na koniec pertraktacji.

Ilona wyrosła na piękną dziewczynę. Była divą popaździernikowej dziennikarskiej Warszawy. Pech sprawił, że wyszła za mąż za znanego dziennikarza, który wkrótce „spalił się” na tym, że kiedy załamał się trap pasażerskiego statku na Bielanach i duża grupa ludzi wpadła w szczelinę między betonowym nabrzeżem a burtą statku, wciągając się wzajemnie pod wodę i topiąc, dziennikarz ów, zamiast rzucić się na pomoc, stał i fotografował dantejskie sceny, co zemściło się rychłym końcem kariery. Z kolei Jej starsza, przyrodnia siostra spotkała swój tragiczny los w Lagos, w Nigerii. Jej mąż otrzymał tam możliwość pracy, zaś szosa między lotniskiem a miastem znana jest jako jedna z najniebezpieczniejszych na świecie. Nigeryjscy kierowcy nie potrafią po prostu przewidzieć niebezpieczeństwa. W wypadku samochodowym On zginął, Ona zaś utraciła... twarz. Odniesione rany spowodowały tak straszne zniekształcenia i blizny, że zawsze już nosiła welon i nigdy nie odsłoniła twarzy wobec ludzi. 

Nie będziemy opisywali dziennikarskich przygód i podróży, ani towarzyskich sukcesów Ilony. Nie jest to celem tej historyjki. Wspomnijmy, że tytuł Jej reportażu: „Na Starynkiewicza tną” stał kiedyś głośny w Warszawie. Dowcip polegał na tym, że był to reportażyk z „Biura wycinków” (gdzie gromadzono wycinki z całej prasy), zaś obok, pod tym samym adresem, mieściła się reakcja „Trybuny Ludu”, gdzie w redakcji wycinano wszystko, co mogło być niezgodne z „linią partii”. Skądinąd dwuznaczne słówko mogło więc być dodatkowo zrozumiane jako przytyk do owej cenzorskiej funkcji.

W Jej drugim małżeństwie zdarzyło się, iż małżonek został skierowany na placówkę zagranicznego korespondenta. Ilona powiedziała:
- Żona korespondenta? - Nie... Ja mogę być korespondentem zagranicznym, ale nie jego żoną... Zresztą ja tak bardzo nie lubię niemieckiego języka. 

Wzgardziła Salzburgiem, czeską Pragą, Monachium, Genewą, Mediolanem Została w kraju, a był to dopiero rok 1971. Zmarła w 2006 roku, w wieku 47 lat. Zmarła w 2006 roku, w wieku 67 lat. 

De mortuis nihil nisi bene...

środa, 17 lipca 2013

Dolary na stole

Chciałbym opowiedzieć historyjkę o jednym ze specyficznych „interesów”, jakie zdarzały się w warunkach realnego socjalizmu.
 
Otóż pewien Pan – nadajmy mu imię Karol – spędził wojnę w ZSRR, gdzie, służąc w batalionach pracy Armii Czerwonej, przepracował pewien czas w kołchozach i sowchozach, skąd brała się jego wiedza o „socjalistycznej gospodarce rolnej”. Dzięki niej otrzymał wygodną posadę korektora w Państwowym Wydawnictwie Rolnym i Leśnym, która przynosiła mało pieniędzy, ale zajmowała też mało czasu i dawała cenny papierek – zaświadczenie o zatrudnieniu. Pan Karol nie pracował tam długo. Kiedyś spotkałem go na ulicy i zapytałem z czego żyje. Wyjął z kieszonki kamizelki mały pieniążek i powiedział: 
- Przewiozę parę takich do Wiednia i niczego mi nie brak.

W Warszawie miał piękne mieszkanie „własnościowe” (czyli – własne), ale zarejestrowane przez ostrożność na imię żony, w Wiedniu kupił drugie i rozwinął handel antykami na dość szeroką skalę. Aliści pewnego razu zatrzymano go na granicy, wytoczono sprawę sądową, zarekwirowano mieszkanie i jego zawartość. Wprawdzie do rozprawy w sądzie nie doszło, postępowanie umorzono, ale pan Karol na stałe przeniósł się do Wiednia, a mieszkanie przejęte zostało przez kwaterunek. Jako szczególnie cenne, wygodne, świetnie położone i „eleganckie” przekazane zostało do biura spraw lokalowych Urzędu Rady Ministrów, które wydało na nie „nakaz” pewnemu uprawnionemu do „rządowych” przywilejów wysokiemu urzędnikowi. W mieszkaniu pozostało kilkadziesiąt pustych ram po obrazach i inne przedmioty świadczące o „zajęciach i zainteresowaniach” właścicieli. Bo właścicielem była nadal żona pana Karola.

Nowy lokator wkrótce został powołany w szeregi korpusu dyplomatycznego i objął wysokie stanowisko – trzeba trafu! - także w Wiedniu. Dzięki swemu wysokiemu stanowisku i pracy małżonki, świetnie znającej język gospodarzy, więc chętnie zatrudnianej przez polskie instytucje w stolicy Austrii, zgromadzono na koncie oszczędnościowym poważną kwotę, oczywiście w dewizach. W tak zwanym „międzyczasie” (z niemieckiego: „in der Zwischenzeit”) pan Karol zmarł na udar serca w restauracji hotelu Bristol w Warszawie, gdzie negocjował głośną swego czasu sprawę zakupu waz króla Stanisława Augusta. Na placu pozostała więc wdowa po nim, właścicielka mieszkania w Warszawie.
 
Wspomniany dyplomata wpadł na znakomity pomysł: postanowił kupić mieszkanie, w którym mieszkał, ale którego właścicielem nie był, nie mógł go więc na przykład sprzedać. Nawiązał kontakt z wdową po panu K., spotkał się z nią u wiedeńskiego notariusza, i przedłożył propozycję: kupi zajmowane przez siebie mieszkanie, wypłaci należność na miejscu, w dolarach, przy czym zaproponował kwotę dziesięciu tysięcy! Instynkt handlowy podpowiadał pani Karolowej, że mieszkanie to jest w Warszawie warte parę razy więcej, trzykrotnie opuszczała posiedzenie, żądając podwyższenia proponowanej kwoty, ale – „ Gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie Karczmy Babińskie!” (jak mówi stare przysłowie). Trzykrotnie więc zdumiony notariusz sprowadzał ją z powrotem, tłumacząc: „Gdzie pani znajdzie wariata, który położy na stole tyle pieniędzy, za mieszkanie, w którym już mieszka i którego pani nigdy nie odzyska!?” Nie przewidział, biedaczysko, upadku komunizmu, który stwarzałby możliwość zwrotu własności, ale na chwilę ówczesną miał absolutną rację. Pani Karolowa wyraziła więc ostatecznie zgodę ze łzami w oczach.

Teraz dyplomata musiał już tylko:
- udowodnić (władzom politycznym) legalność posiadanych środków dewizowych,
- uzyskać Decyzję dewizową Głównego Oddziału Walutowo-Dewizowego Narodowego Banku Polskiego w Warszawie „zezwalającą na kupno od cudzoziemca dewizowego lokalu... za cenę zł. 804.856,- przy czym opłaty skarbowe, sądowe i notarialne wyniosły zł.106.364,- 
- ustanowić dostatecznie zaufanego „pełnomocnika pani Karolowej”, który w jej imieniu podpisze w Warszawie umowę i pokwituje (rzekomą przecież!) zapłatę ustalonej urzędowo ceny w złotych. Samej zapłaty nikt nie mógł skontrolować, bo i jak? 

Faktycznie więc nabywca zapłacił pani Karolowej dziesięć tysięcy dolarów, pokrył opłatę notarialną w Wiedniu i wymienione wyżej opłaty na rzecz Skarbu Państwa, sądu i notariatu w Polsce. Rzecz w tym, że mieszkanie było warte parokrotnie więcej, a za kwotę uzyskaną z jego sprzedaży zakupił po upadku komuny domek pod Warszawą. Jako „kwaterunkowy" lokator mógłby co najwyżej dalej w nim mieszkać, rozmyślając o jego „rynkowej” wartości.
 

niedziela, 14 lipca 2013

"Tacy maleńcy..."

Ciągle wracam do tej myśli. Parę razy próbowałem się od niej uwolnić, pisząc na te tematy. Życie wraca do tej – jak się okazuje – centralnej kwestii mojego życia, dopisuje nowe wątki do sprawy, dziejącej się - jak może się wydawać - między zmarłymi. Okazuje się, że kiedy w grę włącza się poezja – życie, śmierć, czas przestają mieć znaczenie. Ważne są jakieś nici, fluidy, motywy – łączące w poprzek czasu z ludźmi, o których istnieniu nie mielimy pojęcia... 

Ostatnio wielkie rozhuśtanie myśli, wspomnień, przeżyć przyniósł mi zamiar dotarcia do stanowiska Czesława Miłosza do AK, Powstania, „Poetów przeklętych”. Wydało mi się, że tam gdzieś, wśród rozważań, obrazów, idei – spotkam Sławka. I ziściło się, tylko że to wszystko dzieje się we mnie, w świadomości, w duszy...
 
Był dwa lata starszy ode mnie, uroczy, wesoły, obsypany talentami, podobny do ojca, jak ja – do matki; pięknie malował. Za parę lat zostanie studentem podziemnej Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Będzie ilustrował konspiracyjne wydawnictwa literackie. Zaczynały się sprawdzać rodzinne pogwarki, według których miał być artystą, ja – kupcem.

Pod koniec pierwszej (a może drugiej...) okupacyjnej zimy odwiedziła nas na Grochowie spora grupka jego kolegów, w tym paru – nieco starszych. Trochę piliśmy, trochę śpiewali, chłopcy podziwiali wykonaną przez Sławka fantastyczną flotyllę żaglowców z łupin włoskich orzechów i plasteliny, maszty z patyczków, żagle z kolorowego papieru, mikroskopijne wiosełka... Płynęła po nieco sfalowanej niebieskiej narzucie na tapczan. Kto był wśród gości – nie wiem. 
 
Od kilkudziesięciu lat Ewa Demarczyk wzrusza i czaruje miliony słuchaczy, śpiewając poezję Krzysztofa Kamila Baczyńskiego:

„... I niedługo już - tacy maleńcy,
na łupinie orzecha stojąc,
popłyniemy porom na opak
jak na przekór wodnym słojom.

... I tak w wodę się chyląc na przemian
popłyniemy nieostrożnie w zapomnienie,
tylko płakać będą na ziemi
zostawione przez nas cienie

Napisał tę „Pioseneczkę” 16 stycznia 1942 roku. Zginął 1 sierpnia 1944. Sławek poległ 16 września, w tym samym Powstaniu. Krzysztof Kamil Baczyński przyjaźnił się przed śmiercią z poetą żydowskiego pochodzenia – Jerzym Kamilem Weintraubem, który zmarł jesienią 1943 roku, ukrywając się po „aryjskiej” stronie okupowanej Warszawy. Baczyński dedykował mu wiersze, parę napisali nawet razem. 
 
W tym samym mniej więcej czasie zmarła w łódzkim getcie wiedeńska Żydówka - Irene Hauser. Znaleziony po jej śmierci pamiętnik przez wiele lat nie dawał się odczytać. Wersja tłumaczenia, która trafiła do moich rąk wraz z oryginałem notesiku z notatkami Irene, wskazywała na jakąś tajemnicę: nie sposób było doszukać się sensu wydarzeń i następstwa czasu, późniejsze daty pojawiały się przed wcześniejszymi... Pierwsi tłumacze popełniali kardynalny błąd: tam, gdzie tracili wątek, zmyślali. 
 
Uparte wczytywanie się w niemieckie zapiski (notesik zdeponowałem potem w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie) pozwoliło mi dostrzec, że jedna ze stron (prawa) kończy się nieistniejącym przecież słowem „Zim”, podczas gdy poprzednia (lewa) zaczynała się od również nieobecnego w słowniku słówka „mer”. Złożone razem (ale w odwrotnej kolejności!) tworzą – sensowny w tym miejscu - wyraz „das Zimmer”. A więc, umierająca z głodu, strachu i rozpaczy kobieta, „zmieniała” kartki raz z lewej na prawą, drugi raz (jak gdyby zgodnie z hebrajskim porządkiem) z prawej na lewą! Wyglądało to tak: zaczynała pisać na prawej kartce rozłożonego notesu, w lewym, górnym rogu i dochodziła do jej końca, to znaczy do prawego, dolnego rogu. Potem pisała na kartce lewej, zaczynając znów w lewym rogu u góry, a kończąc w prawym, dolnym rogu. I wtedy przewracała kartkę. 
 
Tak odczytany pamiętnik „otworzył się”. Wydałem go drukiem w bibliofilskim tomiku, we własnym Wydawnictwie „Libellus”, pod zaczerpniętym z Jej tekstu tytułem „Cud, że ręka jeszcze pisze...” Włączyłem do niej piękny poemacik Janusza Korczaka „Modlitwa matki”, rozmowę z uratowanym jako dziecko z warszawskiego getta Henrykiem Hajwentregerem oraz dokumenty z ŻIH-u na temat getta w Łodzi. Dwadzieścia trzy lata później (Katowice, 2009) Miłosz Piotrowiak w książce o „Tropach egzystencji” Jerzego Kamila Weintrauba, cytując tytuł mojej książeczki napisał, że ów poeta mógłby z pewnością powtórzyć słowa uwięzionej w łódzkim getcie Irene Hauser. 
 
I oto spotkaliśmy się wszyscy po kilkudziesięciu latach w niebie historii i poezji.

Po moim bracie Przemysławie Andrzeju (drugie imię po ojcu naszego ojca, czyli naszym dziadku) pozostało imię dla mojego syna - Przemysława Stanisława (to drugie imię z kolei - po moim ojcu – czyli jego dziadku). Poza tym – już tylko parę malowanych przez Niego obrazków i sny. 


czwartek, 11 lipca 2013

Przygoda z Gagarinem

Było to 52 lata temu – w roku 1961. Do Polski miał przyjechać człowiek, który – jako pierwszy w dziejach – opuścił kulę ziemską w pojeździe kosmicznym zwanym „sputnikiem”, spędził trochę czasu w kosmosie i wrócił na ziemię. ZSRR - państwo, które ów pojazd, głównie ze względów militarnych, poleciło wyprodukować i wysłać w przestrzeń pozaziemską - dążyło do osiągnięcia z tego wyczynu maksymalnych korzyści propagandowych. Temu celowi służyły niezliczone podróże Jurija Gagarina, nie mogło wśród nich zabraknąć i Polski. W planie były spotkania wiecowe w Katowicach (kuźnia „socjalizmu”, stolica polskiego proletariatu) oraz Zielonej Górze (symbol zwycięstwa nad Niemcami, przykład osiągnięć na t.zw. ziemiach odzyskanych).
Pracowałem wtedy w „Sztandarze Młodych”, wyznaczenie mnie do obsługi tej imprezy należało traktować jako wyróżnienie. Wieczorem w przeddzień wyjazdu, spotkałem redaktora naczelnego poważnego (choć dla młodzieży...) państwowego wydawnictwa „Iskry” - Jerzego Wittlina, któremu pochwaliłem się wyróżnieniem.
- Jeżeli nie jesteś fiutek tylko prawdziwy dziennikarz, to zrób reportaż ze zdjęciami tak, żeby mógł się ukazać jako broszura PRZED wyjazdem Gagarina z Polski. 
- Niebywałe! A gdzie - cenzura, uzgodnienia, zezwolenie na druk i rozpowszechnianie!?! Pomyślałem, że kpi, ale następnego dnia rano Jurek powtórzył:
- Dostarcz materiał tak, żebym zdążył wydrukować pierwszy tysiąc przed odlotem jego samolotu z Polski. Resztę biorę na siebie. 
- Polecieliśmy. Gagarin był tak wymusztrowany, że - kiedy jego „oficer prowadzący”w czasie rozmowy z licznym gronem w samolocie, około południa spojrzał na zegarek i powiedział: „No, Jura, spat'!” - Gagarin położył się na stojącym pod ścianą samolotu brezentowym łóżku, zachrapał i popadł w głęboki sen. 

Program pobytu rozwijał się też jak w zegarku, niezależnie zresztą od gospodarzy, którzy nie zawsze ze wszystkim zdążali (w Zielonej Górze na przykład nie było gotowe coś, co Gagarin miał uroczyście otworzyć...), ale tym łatwiej było mi napisać, co się wydarzyło i co się pod koniec wizyty wydarzy według planu – w czasie przeszłym. Dostarczyłem Wittlinowi materiał ze zdjęciami wieczorem, Gagarin odlatywał rano, na pokładzie samolotu oczekiwały go egzemplarze ilustrowanej broszury Wydawnictwa „Iskry”: „Gagarin w Polsce” mojego autorstwa. Bohater reportażu, a tym bardziej jego otoczenie, nie wiedzieli, wściekać się – czy śmiać. U nich było to nie do pomyślenia – bez uzgodnień... Podejrzewali, że to żart albo sabotaż.

Dal mnie był to pierwszy „druk zwarty”, jaki opublikowałem. Honorarium nie było zawrotne, ale starczyło na zakup starej „Warszawy” z demobilu, której przydział akurat wtedy dostałem. Wkrótce sprzedałem ją ze sporym zyskiem, a uzyskana kwota starczyła na pierwszą ratę Skody Octavia, i tak się zaczęła moja prywatna „motoryzacja”.

niedziela, 7 lipca 2013

Co płynie po globalnej krainie?

Gówno.

Kilkadziesiąt lat temu gruchnęła na świat wiadomość, że Brytyjczycy osiągnęli kolejny wielki sukces w walce z zanieczyszczeniem środowiska: Tamiza, która był jedną z najbrudniejszych rzek świata, jest już tak czysta, że pojawiły się w niej znów pstrągi i żyje ponad sto gatunków ryb. Aliści wkrótce potem jedna z organizacji ochrony środowiska podała do wiadomości, że z Wielkiej Brytanii płyną na północ regularne flotylle tankowców, wiozących transporty stężonych ścieków. To, co płynęło do południowych rejonów Morza Północnego Tamizą, teraz wywożono do Morza Północnego na północy. Pstrągi poczuły się dobrze, ale foki, morsy, wieloryby, białe niedźwiedzie...
 
Na pograniczu Puszczy Kampinoskiej pod Warszawą położony jest piękny majątek – Zaborów. W tamtym czasie władza ludowa przekazała piękną resztówkę z pałacem Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich na „dom pracy twórczej”. Zadania adaptacji budynków podjęła się RSW Prasa, której byłem wtedy wiceprezesem. Pojechaliśmy do Puszczy liczną grupą. Zauważyłem, że obramowania okien ozdobione są płaskorzeźbami, na których dominuje motyw... pięknego grzyba. Zwróciłem na to uwagę obecnych, a mój przyszły przyjaciel – architekt Zbyszek Wilma pochwalił mnie: „Pan prezes zauważył bardzo charakterystyczny szczegół tutejszego zdobnictwa – jak w renesansie, czerpali z wzorców piękna wokół siebie...” 

Zaborów (teraz już wrócił do spadkobierców właścicieli) był perłą dla warszawskich dziennikarzy. Któregoś razu, siedząc wraz z innymi w ogrodzie, zwróciłem uwagę, że do lasu wjeżdżają bardzo często cysterny, a potem wyjeżdżają puste. A w Puszczy jest wiele bezodpływowych bagienek. Tam sąsiedni PGR wywoził swoje nieczystości. Dokąd spływało szambo z domu dziennikarzy – nie wiem...

Kiedyś pojechaliśmy z dziećmi nad jezioro do Wiartla na Mazurach. Rozkoszowaliśmy się kąpielą się w bardzo bliskim jeziorze o tej samej nazwie. Któregoś wieczora szliśmy brzegiem na spacer. Bardzo często podjeżdżały z pobliskich ośrodków wczasowych cysterny, stawały tyłem do brzegu i spuszczały zawartość... 

Od paru lat mieszkam w jednej z „pereł” Ziemi Lubuskiej, miasteczku pełnym zabytków, otoczonym murem, z jeziorem w obrębie miasta, z puszczami naokoło. Pod murami, przez dużą część miasta płynie kanał, wpadający do rzeczki Lenka, niosący ścieki z pobliskiej zlewni, która już dawno powinna być zlikwidowana, bo istnieje druga, poza miastem. Napisałem o tym do jednej z miejscowych gazet. Odmówili druku. Bo ja wiem, może i mieli rację?...
 

czwartek, 4 lipca 2013

Nikotyna i skarpetki

Miałem wtedy dokładnie 50 lat. Paliłem lat 35, czyli od piętnastego roku życia. Kiedy zacząłem ulegać zgubnemu nałogowi, pracowałem w niemieckiej (austriackiej...) firmie Julius Meinl i dostałem pierwszy w życiu „deputat”, w skład którego wchodziła paczka (austriackich...) papierosów Memphis. Sztachnęliśmy się z kolesiem pod również pierwszą w życiu setkę wódki w knajpie na ul. Opaczewskiej. Papierosy były rzeczywiście „prima sort”, ale wszystko razem było trochę za mocne jak na nasze młodzieńcze, wycieńczone okupacją organizmy. Tylko że jak się z papierosikami zacznie, to trudno skończyć. Żeby było jeszcze trudniej, niemal całe dorosłe życie żyłem z pisania. A tu bez dymku ani rusz... Okazuje się jednak, że grunt, to mieć silny, autentyczny, a nie wmówiony sobie, motyw.
 
Pewien mój znajomy zauważył, że nad kostkami, trochę powyżej skarpetek, pojawiły się na jego łydkach liczne krosteczki. Zaindagowany lekarz stwierdził bez żadnych wątpliwości, że to dowód niedokrwienia kończyn dolnych, który zazwyczaj jest też dowodem na rozpoczynającą się „chorobę Buergera”. A przyczyna? Papieroski, które powodują zwężanie i „zatykanie się” naczyń krwionośnych. Znajomy papierosy natychmiast rzucił, ja popatrzyłem na swoje chude łydki nad skarpetkami i... zobaczyłem krosteczki. A, że w rodzinie miałem kogoś, komu amputowali w wyniku Buergera obie nogi, więc postanowiłem rzucić palenie jeszcze szybciej. I tu problem – siadam do klawiatury, a lewa ręka szuka po krawędzi biurka tego, który powinien tam leżeć i dymić. Przytomnieję, uderzam się prawą ręką po lewej, chcę pisać, a tu znów dymka brak. A przecież byłem wtedy korespondentem. Nie będę pisał – odwołają z placówki. O nie!... 

Żeby skutecznie rzucić palenie, trzeba wyzwolić dłonie, jamę ustną i cały organizm od wpływów nikotyny i głupich nawyków. W dłoniach można ugniatać gumowe kulki albo żonglować między palcami ołówkiem. Ustom pomaga fajka bez tytoniu, guma do życia, zjedzenie czegokolwiek (albo wypicie, ha, ha.). Całość organizmu można oszukać na przykład gwałtownie wychodząc z pokoju, myjąc ręce i twarz, albo robiąc cokolwiek bez sensu. Powiedzą: wariat... Nie, on tylko rzuca palenie!

Miesiącami odzwyczajałem swoje wargi i palce od znanych nawyków, pustą fajkę pykałem kilka tygodni, wreszcie, wyjeżdżając na urlop, „zapomniałem” jej zabrać ze sobą. Ale na urlopie nie musiałem pisać. Któregoś dnia pomyślałem: Czego ty się ciągle wygłupiasz? Myślisz, że twój organizm nie wie, iż ze strachu przed Buergerem postanowiłeś rzucić palenie? No i przestałem się oszukiwać. Okazało, się, że inni przy mnie mogą palić, że mogę nawet papierosa trzymać w ustach, a nie muszę go zapalać. 

Tajemnica jest bardzo prosta. Tak zwany „głód nikotynowy”, który jest tak bardzo trudny do zniesienia, tylko początkowo trwa cały czas. Nawet śni się po nocach. W miarę jednak upływu czasu, przerwy są coraz dłuższe, czyli głód pojawia się coraz rzadziej i trwa coraz krócej. Więc jeśli wytrzymasz chwilę, to właśnie za tę chwilę napięcie zmaleje. A krosteczki nad kostkami nie zapowiadały Buergera, tylko były efektem działania pewnego nieudanego proszku do prania. Wyprane w nim skarpetki były winne. Motyw więc był kategoryczny, tyle że nie całkiem uzasadniony. Ale tego przecież mój, opanowany nałogiem, organizm nie wiedział.