Mieszkałem wówczas w dość ekskluzywnym,
podwarszawskim miasteczku, gdzie poziom zamożności, a zatem i
wymagań wobec otoczenia był znacznie wyższy niż średnia
krajowa. Działała tam wówczas zarówno publiczna szkoła średnia,
jak i prywatne gimnazjum oraz liceum, cieszące się, zresztą
zasłużenie, dobrą sławą. Pewnego razu, bardziej szukając
kontaktu z ludźmi i sensownego zajęcia niż zarobku, rozwiesiłem
ogłoszenie: „Niemiecki – tłumaczenia, lekcje, korepetycje...”.
Odebrałem parę zgłoszeń osób chętnych do korzystania z
proponowanych usług, gdy oto rozległ się telefon, a w słuchawce
głos osoby z dyrekcji prywatnego liceum;
- Niech pan ratuje nas, a raczej naszych uczniów ...
Okazało się, że dojeżdżająca z
Warszawy młoda nauczycielka (jedna z dwóch uczących niemieckiego w
szkole) nie wytrzymała napięć w stosunkach z uczniami i – po
bardzo krótkim wymówieniu – przestała do miasteczka przyjeżdżać.
Jedna z klas, lekcje niemieckiego wypadające pomiędzy innymi
zajęciami, spędzała zgromadzona w klasie bez opieki nauczyciela.
Co gorsza – tegoroczna matura dla osób zdających niemiecki –
była zagrożona. No i reputacja szkoły... Jutro może Pan podjąć
lekcje! - zakończyła.
Ależ, proszę szanownej dyrekcji, ja jestem
dziennikarzem, a nie nauczycielem. Język znam od dziecka,
pracowałem w krajach niemieckojęzycznych 10 lat, nawet parę
razy już zajmowałem się uczeniem innych, ale – matura!?!
Wszystkie przeszkody postanowiono pokonać,
powołano mnie, za zgodą kuratorium, w skład komisji
maturalnej – i rozpocząłem zajęcia. Z prowadzeniem lekcji w
liceum nie było problemu. Wiele lat pracy w telewizji zapewniło
mi dobrą wymowę i siłę przekonywania, zakres wymaganej do
przekazania wiedzy był w podręczniku, młodzież wybuchami
akceptującego śmiechu przyjęła moje niemieckie anegdotki i
porzekadła...
- Widzę, że kontakt z młodzieżą nawiązał pan
błyskawicznie – powiedział dyrektor, życzę powodzenia.
Rok szkolny szybko dobiegł końca, zaczęły się
matury; w sumie przyjąłem i podpisałem protokoły egzaminów
dojrzałości trzech roczników. Na jednym z nich prowadziłem
sprawdzian wiedzy dziewczyny, popularnej w szkole i znanej w
miasteczku; mieszkała z rodzicami parę lat w NRD, więc dogadać
się z nią po niemiecku można było bez trudu.
Zadzwoniła do mnie znana mi osoba z dyrekcji. „Jak
tam (powiedzmy) Małgorzatka?”
Ponieważ Małgorzatka, oprócz znajomości mowy
potocznej, wykazywała „pewne” braki w gramatyce, nie mówiąc
o literaturze, więc mówię - „Czwórka".
- Ależ, panie psorze, jej rodzice są wielkimi
dobroczyńcami naszej szkoły, to jedni z najbogatszych ludzi u
nas...
- No, to niech będzie piątka...
- Ależ, panie psorze, ona musi mieć same szóstki.
- To niech pani jej da, ale proszę zapisać, że jeden
członek komisji wstrzymał się do głosu.
Był to przecież mój ostatni rok pracy w szkole.
Obecnie, po paru latach, rozglądam się dookoła i widzę, że
uczniowie różnych szkół, mimo, że mają zadowalające stopnie
– nie umieją z niemieckiego nic. Moja wnuczka uczyła się tego
języka w pierwszej, drugiej i trzeciej klasie SZKOŁY PODSTAWOWEJ.
Zna może 10 słówek. Od klasy czwartej będzie już angielski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz