sobota, 20 lipca 2013

Same szóstki

Mieszkałem wówczas w dość ekskluzywnym, podwarszawskim miasteczku, gdzie poziom zamożności, a zatem i wymagań wobec otoczenia był znacznie wyższy niż średnia krajowa. Działała tam wówczas zarówno publiczna szkoła średnia, jak i prywatne gimnazjum oraz liceum, cieszące się, zresztą zasłużenie, dobrą sławą. Pewnego razu, bardziej szukając kontaktu z ludźmi i sensownego zajęcia niż zarobku, rozwiesiłem ogłoszenie: „Niemiecki – tłumaczenia, lekcje, korepetycje...”. Odebrałem parę zgłoszeń osób chętnych do korzystania z proponowanych usług, gdy oto rozległ się telefon, a w słuchawce głos osoby z dyrekcji prywatnego liceum;
- Niech pan ratuje nas, a raczej naszych uczniów ...
 
Okazało się, że dojeżdżająca z Warszawy młoda nauczycielka (jedna z dwóch uczących niemieckiego w szkole) nie wytrzymała napięć w stosunkach z uczniami i – po bardzo krótkim wymówieniu – przestała do miasteczka przyjeżdżać. Jedna z klas, lekcje niemieckiego wypadające pomiędzy innymi zajęciami, spędzała zgromadzona w klasie bez opieki nauczyciela. Co gorsza – tegoroczna matura dla osób zdających niemiecki – była zagrożona. No i reputacja szkoły... Jutro może Pan podjąć lekcje! - zakończyła.

Ależ, proszę szanownej dyrekcji, ja jestem dziennikarzem, a nie nauczycielem. Język znam od dziecka, pracowałem w krajach niemieckojęzycznych 10 lat, nawet parę razy już zajmowałem się uczeniem innych, ale – matura!?! 

Wszystkie przeszkody postanowiono pokonać, powołano mnie, za zgodą kuratorium, w skład komisji maturalnej – i rozpocząłem zajęcia. Z prowadzeniem lekcji w liceum nie było problemu. Wiele lat pracy w telewizji zapewniło mi dobrą wymowę i siłę przekonywania, zakres wymaganej do przekazania wiedzy był w podręczniku, młodzież wybuchami akceptującego śmiechu przyjęła moje niemieckie anegdotki i porzekadła...

- Widzę, że kontakt z młodzieżą nawiązał pan błyskawicznie – powiedział dyrektor, życzę powodzenia.

Rok szkolny szybko dobiegł końca, zaczęły się matury; w sumie przyjąłem i podpisałem protokoły egzaminów dojrzałości trzech roczników. Na jednym z nich prowadziłem sprawdzian wiedzy dziewczyny, popularnej w szkole i znanej w miasteczku; mieszkała z rodzicami parę lat w NRD, więc dogadać się z nią po niemiecku można było bez trudu. 

Zadzwoniła do mnie znana mi osoba z dyrekcji. „Jak tam (powiedzmy) Małgorzatka?”

Ponieważ Małgorzatka, oprócz znajomości mowy potocznej, wykazywała „pewne” braki w gramatyce, nie mówiąc o literaturze, więc mówię - „Czwórka".

- Ależ, panie psorze, jej rodzice są wielkimi dobroczyńcami naszej szkoły, to jedni z najbogatszych ludzi u nas...
- No, to niech będzie piątka...
- Ależ, panie psorze, ona musi mieć same szóstki.
- To niech pani jej da, ale proszę zapisać, że jeden członek komisji wstrzymał się do głosu. 

Był to przecież mój ostatni rok pracy w szkole. Obecnie, po paru latach, rozglądam się dookoła i widzę, że uczniowie różnych szkół, mimo, że mają zadowalające stopnie – nie umieją z niemieckiego nic. Moja wnuczka uczyła się tego języka w pierwszej, drugiej i trzeciej klasie SZKOŁY PODSTAWOWEJ. Zna może 10 słówek. Od klasy czwartej będzie już angielski.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz