sobota, 15 lutego 2014

Miałem kolegów...

Trudno, żeby człowiek, który przeżył czynnie ponad osiemdziesiąt lat, nie miał zastępów kolegów. Wprawdzie przytłaczająca większość – na cmentarzach, ale przecież – byli... Każda szkoła, każda instytucja, ba – każda redakcja, to były rzesze kolegów; czasami odchodzących bez śladu, czasami zostawiających po sobie skutki wydarzeń, które miały wpływ na moje życie. Raz dobry, kiedy indziej - bardziej niż zły. A przecież mówię tylko o kolegach, a nie o przyjaciołach czy wrogach. Spośród owych zastępów wybrałem dziesięciu mężczyzn, początkowo chłopców, którzy mniej czy bardziej przypadkowo wywarli wpływ na drogi moich losów.

Zastanawiające, że z pierwszej w życiu wspólnoty, to znaczy z pierwszej klasy szkoły powszechnej na ul. Drewnianej w Warszawie, zostało ich aż trzech. Pierwszy – Bogdan Konopka zginął, mając 18 lat, dwaj pozostali – Czesław Szymański i Bogdan G. dożyli późniejszego wieku.

Zacząłem zarabiać na chleb w czasie okupacji, mając 15 lat. Danek był pewnie niewiele starszy, kiedy został przez swego dowódcę skierowany do pracy w zarekwirowanym przez Niemców Wojskowym Instytucie Kartograficznym. Zadanie było proste, ale śmiertelnie niebezpieczne – wynosić mapy.

Spotkaliśmy się, kiedy nie mieliśmy jeszcze po 18 lat - Danek, Czesiek Szymański i ja. Pierwszym ruchem Danka było skontaktowanie nas ze swoją jednostką, jednym z pododdziałów 7 pp. AK „Garłuch”. Zostaliśmy tam do końca, do Powstania. Danek wkrótce przeżył „wsypę”; uratował się, bo tego dnia nie było go w pracy; wieczorem rozmawiałem z Nim długie kwadranse na polach pod Służewcem. Zamierzał schronić się w podkrakowskim miasteczku, gdzie miał rodzinę. Był to wypróbowany sposób: pierwsze kroki polegały na zejściu z pola niemieckiej obserwacji, potem – nowa Kennkarta, ewentualnie meldunek, praca. Pochwalałem Jego plany; nie potrafiłem mu pomóc. Mimo ostrzeżeń i przestróg, Danek popełnił śmiertelny błąd. Pojechał na Dworkową pożegnać się z Matką i Siostrą, wpadł w zastawioną przez Niemców pułapkę. Nazwisko znalazło się na plakacie z wykazem rozstrzelanych. Jego Matkę pocieszano, że ktoś Go widział w pociągu, jadącym na zachód. Nigdy nie wrócił.

Czesław Szymański był jednym z najbliższych moich kolegów. Utrzymywałem z Nim kontakt do Jego śmierci, w końcu lat siedemdziesiątych. Wpływu na moje życie jednak nie wywarł.

Przynajmniej dwa wydarzenia chciałbym natomiast przypomnieć w związku z Bogdanem G. Pierwsze czterdzieści lat naszego życia obfitowało w wydarzenia, ale nie przynosiły one przełomowych momentów. Rok 1966, kiedy – w wyniku wielu przyczyn - „wskoczyłem” na stanowisko wiceprezesa największego wydawcy w Polsce: RSW Prasy i równocześnie szefa zaprojektowanej przeze mnie, a mającej wejść w skład RSW, Polskiej Agencji Interpress, dla której nie było, niestety, dostatecznie wielkiego lokalu. Bogdan w sposób niespodziewany wykonał wtedy ruch niemal decydujący. Pracował w Centralnym Komitecie Stronnictwa Demokratycznego, znał jego zamiary, wskazał mi więc następującą sekwencję: Stronnictwo Ludowe skończyło właśnie budowę nowej siedziby, jego dotychczasową „kwaterę główną”, położoną na ul. Bagatela 14, władze zamierzały przeznaczyć właśnie dla CK SD, nie budziło to jednak zachwytu „demokratów”, ponieważ budynek był dla nich za duży, a to wywierałoby fatalne wrażenie.

- Załatw dla SD, upatrzony przez nich budynek na Chmielnej, a gmach po SL będziesz miał dla siebie, na swoją agencję...
- Łatwo powiedzieć: załatw...

Okazało się jednak, że decydującemu w tych sprawach premierowi Cyrankiewiczowi sojusz z promotorem projektu Agencji Interpress (był nim robiący szybką karierę, ówczesny sekretarz KC PZPR - Stefan Olszowski) odpowiada i... pomysł niespodziewanie poparł. Polityczna Warszawa zamarła z wrażenia.

Druga sytuacja miała wymowę przeciwną... Bogdan od dzieciństwa był fanatykiem gier i hazardu. Kiedy (z mojej poręki) został przedstawicielem Agencji w Londynie, szybko w lokalach hazardowych zdobył przydomek „Mister Be.Ge.” i równie szybko przegrał pieniądze nie tylko swoje, ale i firmowe, czytaj: państwowe. Odwołany do kraju, wylądował na parę lat za kratkami.

Nazwisko Staszka Starowieyskiego poznałem dopiero, kiedy obaj wydostaliśmy się z (krótkotrwałej) niemieckiej niewoli. Byliśmy żołnierzami tego samego plutonu w 7 pp AK, ale znaliśmy tylko nasze imiona i pseudonimy. Kiedy w początkach sierpnia '44 spotkaliśmy się niespodziewanie na peronie dworca kolejowego w Grodzisku Mazowieckim – Staszek okazał się dla mnie niespodziewanym wybawieniem. Starowieyski – to piękne i stare nazwisko, osadzone wśród wielkich posiadaczy ziemskich, a zarazem w świecie kultury. Kiedy spytałem Go, gdzie moglibyśmy znaleźć schronienie, odpowiedział – zaczniemy od Rozalina. Był to rzeczywiście jeden z najbliżej położonych folwarków, gdzie gospodarzył wuj Staszka. Przyjął nas jako byłych powstańców z otwartymi ramionami, ale po niedługim czasie okazało się, że zdobył zezwolenie niemieckich władz na przywiezienie z Warszawy chorej na Heine-Medina dorastającej córki, która od czasu sprzed powstania przebywała w jednym z Warszawskich szpitali. Pojechał więc wyścielonym słomą wozem, no i przywiózł. W domu zrobiło się za ciasno.

Kolejni krewni Staszka – to byli państwo Morawscy, właściciele klucza folwarków Mała Wieś w Grójeckiem. Zostaliśmy przyjęci w pałacowym parku przez będących w naszym wieku synów właścicieli, i skierowani do dwóch różnych folwarków: mnie przypadło miejsce w Łęczeszycach, skąd po paru tygodniach przeniosłem się w Krakowskie, gdzie doczekałem wkroczenia Rosjan. Młodych panów Morawskich spotykałem po wojnie wielokrotnie: starszy Zdzisław przez wiele lat pracował w PAP, młodszy Kazimierz był przewodniczącym jednej z prorządowych, katolickich organizacji społecznych.

Najciekawszą i zarazem najważniejszą znajomością, jaką zawarłem w miechowskim dowództwie Armii Krajowej – był Mieczysław Podkowa, oficer czynny w tym dowództwie. Wiem jednak o Nim niezwykle mało. Poznaliśmy się w kuchni dworu w Topoli, dużego majątku, w którym wówczas (przełom grudnia i listopada 1944) stacjonowała grupa oficerów niemieckich. Szukałem kontaktu z jakimś oddziałem, a nie znalazłszy poparcia w Kazimierzy Wielkiej, szedłem dalej na wschód bez wytyczonego celu. Kiedy w Topoli odmówiono mi noclegu, a ja zacząłem się „stawiać” powiedziawszy nawet, że byłem powstańcem w Warszawie, do rozmowy wmieszał się mężczyzna siedzący dotychczas w cieniu. Wyprosił mnie na dwór i zażądał pokazania Kennkarty. Nie stawiałem dalej oporu, on zaś, zobaczywszy mój dowód z nazwiskiem, najpierw zwrócił mi dość ostro uwagę, żeby bardziej uważać z chwaleniem się udziałem w powstaniu, a potem niespodzianie zapytał:

- Co pański ojciec robił przed wojną?

Zdumiony pytaniem odpowiedziałem, że pracował w Domu Akademickim na pl. Narutowicza. Okazało się, że mój ojciec patrzył „przez palce” na fakt, że student z podkrakowskiej wsi o nazwisku Podkowa od dłuższego czasu nie płaci czesnego, a kiedy wreszcie zwrócił mu na to uwagę, młodzieniec zdobył po pewnym czasie pieniądze i wygrzebał się z kłopotów. Ale wdzięczność dla mojego ojca zachował – jak widać – na długo. Wystarczyło mu to, żeby uwierzyć w moją, autentyczną zresztą, historię ostatnich miesięcy, i zarekomendował mnie na zastępcę dowódcy we wsi Krzyszkowice (gmina Wielgus).

Doczekałem tam wkroczenia Rosjan, a wówczas, za cenę pół litra bimbru, dostałem się wojskową ciężarówką do Krakowa. Co stało się z Podkową – nie wiem. Nigdy Go już potem nie spotkałem.
Historia mojego zajęcia, które uprawiałem do końca czynnego życia zawodowego i które stało się dla mnie czymś znacznie więcej, niż zawodem, zaczęła się zaraz po wojnie. W wyniku serii przypadków znalazłem zatrudnienie w Związku Zawodowym Pracowników Leśnych i Przemysłu Drzewnego; rezultatem moich starań było, że powierzono mi pracę przy przygotowaniu i dopilnowaniu druku dwóch miesięczników: bardziej fachowego „Lasu Polskiego” i polityczno-związkowego „Głosu Leśnika i Drzewiarza”. Wydawało się, że droga stąd do „normalnego” dziennikarstwa jest w ogóle niemożliwa, choć byłem równocześnie studentem polonistyki. Kiedy jeden ze szkolnych kolegów powiedział mi o możliwości pracy w „prasie młodzieżowej”, osoba odpowiedzialna za nabór kadr, oglądając mój wojenno-AKowski życiorys, skwitowała sprawę: "wiecie co, towarzyszu, i dla was, i dla nas będzie lepiej, jeśli zostaniecie tam, gdzie jesteście”... Oznaczało to: trzymaj się z daleka od prasy politycznej!

Aliści – w czasopismach związkowych chałturzył wtedy dobrze ustosunkowany dziennikarz z PAP Zygmunt Rastawicki. Wystarczyło zacieśnić z nim stosunki towarzysko-alkoholowe, a bez trudu znalazł mi „etat” w wydawanej przez Samopomoc Chłopską „Gazecie Rolniczej Chłopi”. Był to tygodnik, uznawany za polityczny i mający uprawnienia do tego, by zaliczać wysługę lat do t.zw. aplikacji dziennikarskiej. Rychło zostałem więc członkiem Związku Zawodowego Dziennikarzy (późniejsze Stowarzyszenie) i – teoretycznie – mogłem ubiegać się o zatrudnienie w każdej redakcji. Teoretycznie, bo czasy były jeszcze „nie te”. Był to początek lat pięćdziesiątych, a zmiany polityczne, również w prasie zaczęły się dopiero po śmierci Stalina w 1953 roku, by kulminację osiągnąć w 1956. Mój „protektor” nie robił zresztą w tym czasie kariery. Popadał w alkoholizm, by w połowie lat sześćdziesiątych położyć pijaną głowę na włączonych, lecz niezapalonych palnikach gazowej kuchenki.
 
Janek Kligert był pierwszym żydowskim dziennikarzem, z którym przyszło mi pracować. Państwowym Wydawnictwem Rolniczym i Leśnym, gdzie obaj się spotkaliśmy, kierował także Żyd, Ignacy Podgórski, syn przedwojennego wydawcy „bryków” z Tarnopola czy Tarnobrzega, oczywiście o zupełnie innym nazwisku. Towarzysz Podgórski miał zwyczaj mawiać na zebraniach, że dopóki w Polsce nie ma prawdziwej partii komunistycznej (a było to około roku pięćdziesiątego) on czuje się przedstawicielem partii. I rządził zarówno wydawnictwem, jak i organizacją partyjną. Kligert natomiast z PWRiL przeszedł do „Trybuny Ludu”, co było niemałym awansem.

Dziś, kiedy zajrzeć do przeglądarki GOOGLE, znaleźć można pod nazwiskiem Jan Kligert liczne publikacje zarówno na temat spółdzielczości produkcyjnej, którą zajmował się w PWRiL, jak i tradycji literatury żydowskiej w Polsce. Czuł się pewnie upoważniony do zabierania głosu na obie grupy tematów: „spółdzielczość produkcyjną” poznał w wydaniu sowieckim, pracując w czasie wojny w kołchozach, w szeregach batalionów pracy, wiedzę o tradycjach literackich wyniósł zapewne z domu. Przetłumaczył na polski i wydał w PIW-ie „Marienbad” Szolem Alejchema. Rzuca się w oczy, że jego dosyć obfita twórczość na oba tematy urywa się nagle w 1967 roku. Kligert pracował wtedy za granicą i – widać wiedząc czego należy oczekiwać w kraju – postanowił nie wracać. Osiadł w Belgii. Ów jego wyjazd, z którego nie wrócił, wiązał się właśnie z naszą znajomością. Kiedy starał się o zgodę na objęcie zagranicznej placówki, redakcja zażądała od niego, aby wskazał kandydata na swego następcę. Wówczas wskazał on... mnie. Zostałem zaakceptowany (był to już okres przemian) i to właśnie było początkiem mojej kariery zawodowej.
 
Następnym jej etapem było przejście do „Sztandaru Młodych”, gdzie, znając sytuację i ludzi, mogłem oczekiwać awansów. Najbliższym moim kolegą – i zresztą autorem pomysłu ściągnięcia mnie do „Sztandaru” był Krzysztof Strzelecki, znakomity dziennikarz i redaktor, który, niestety, nie zrobił osobistej kariery, ani w „Sztandarze”, ani potem. W mojej sprawie zadziałał błyskotliwie. W tak zwanym „ruchu młodzieżowym” na całym świecie panował wówczas piękny zwyczaj, że każdy do każdego mógł i powinien mówić per „ty”. Korzystali z tego, oczywiście, dziennikarze, toteż Krzysztof zwrócił się w tej sprawie do szefa wydawcy „Sztandaru", którym był Związek Młodzieży Socjalistycznej, Renkego: 

- Marian, może byśmy wzięli do redakcji Jurka Soleckiego?
- A kto to jest?
- Co Ty, Soleckiego z „Trybuny Ludu” nie znasz?
- A, to ten, nie wiedziałem! Bierzemy...

Publicysta „Trybuny Ludu” - to była rekomendacja...

Pełniłem kolejno funkcje: kierownika Działu „Sztandar Młodych – Dimanche” (wydanie niedzielne), sekretarza redakcji , a potem - zastępcy redaktora naczelnego. Kierownictwo redakcji składało się wtedy z redaktora naczelnego (Zbigniew Isaak, nazwisko podobno holenderskie) oraz trzech zastępców: Andrzeja Albrechta, Zdzisława Pisia i mojej skromnej osoby. Ponieważ nie miałem ukończonych studiów, otrzymałem od wydawcy propozycję dwuletniego stypendium w Wyższej Szkole Nauk Społecznych, obroniłem pracę magisterską i czekałem na skierowanie do pracy. Andrzej Albrecht uprzednio powołany został do Biura Prasy KC PZPR, a potem otrzymał propozycję wyjazdu na placówkę zagraniczną. Podobnie, jak w przypadku Kligerta, również od niego zażądano kandydata na zwalniane stanowisko. I, podobnie jak wtedy Kligert, zgłosił on moją kandydaturę, która bez oporów została przyjęta. Byłem przecież świeżo upieczonym magistrem, absolwentem WSNS-u i miałem za sobą wieloletnie doświadczenie dziennikarskie. Trudno było kwestionować taką kandydaturę.

Przez pierwsze kilkanaście lat moja praca, zdobywanie kwalifikacji, awanse i przeniesienia – odbywały się poza sferą świadomości kierowniczych kręgów, kształtujących ruch wydawniczy w kraju, na jego treści, jego oblicze. To, co mnie dotyczyło, działo się gdzieś „na dole” i nie miało wpływu na sprawy naprawdę ważne. Opanowałem natomiast pewną umiejętność, która okazała się bardzo pomocna w wytyczaniu dalszej drogi. Chodziło o sztukę przeprowadzania wywiadów z ludźmi ciekawymi, a nade wszystko zajmującymi ważne stanowiska i pozycje społeczne. Mechanizm działania był tu bardzo prosty. Jeśli wywiad podobał się temu, kto go udzielał, jeśli przy tym znajdował uznanie w redakcji i wśród czytelników, przynosił pożytek wszystkim stronom, nie wyłączając dziennikarza, który ów wywiad przeprowadzał. W ciągu pierwszych kilkunastu lat przeprowadziłem sporo takich – notowanych na żywo lub nagrywanych rozmów; miałem więc dość liczne grono przychylnie nastawionych osób na wysokich stanowiskach. Nie to zdecydowało, oczywiście, o dalszym rozwoju sytuacji.

Jedną z najważniejszych  takich osób okazał się dla mnie szef polskiej delegacji na Światowy Festiwal Młodzieży Demokratycznej w Wiedniu, zarazem ówczesny przewodniczący Zrzeszenia Studentów Polskich – Stefan Olszowski. Po pewnym czasie ze „Sztandaru Młodych” zostałem przeniesiony do Biura Prasy KC PZPR, a w parę miesięcy po mnie pojawił się tam w roli kierownika mój znajomy z Wiednia – Olszowski. Jak to się mówi: korzystny układ...

Wkrótce powierzono mi problematykę zagraniczną. Rzucił mi się w oczy „dziwny” stan organizacyjny redakcji, osób odpowiedzialnych za informowanie zagranicy o Polsce – stan rozproszenia. Opracowałem plan zreorganizowania całej służby informacji dla zagranicznej prasy i wydawnictw, sprawa została zatwierdzona na najwyższych szczeblach, w ramach RSW Prasa utworzono specjalną instytucję – Polską Agencję Interpress, powołano mnie na wiceprezesa RSW Prasy i w tej randze powierzono mi kierowanie Agencją.

Spośród bardzo wielu ekscytujących przygód i wydarzeń, jakie mnie wówczas spotkały – chciałbym wymienić trzy. 

Był rok 1972. Warszawę odwiedził wtedy amerykański milioner polskiego pochodzenia – Edward J. Piszek, znany z osiągnięć w popularyzowaniu Polski w USA. Zaproponowałem Mu dostarczenie rękopisu i kompletu ilustracji do wielokolorowej książki encyklopedycznej poświęconej Polsce oraz możliwość jej wydrukowania we Włoszech. Pan Edward zamówił 60 tysięcy egzemplarzy po dolarze sztuka, podkreślił jednak, że swoje plany wydawnicze realizuje we współpracy z Zakładami Naukowymi w Orchard Lake (Michigan), stanowisko więc wobec treści będzie mógł zająć dopiero po wysłuchaniu opinii tamtejszych naukowców. Kiedy po paru tygodniach ponownie przyjechał do Warszawy w towarzystwie przedstawiciela Orchard Lake Center (zresztą osoby duchownej) stanowisko było jasne i proste: ani pan Piszek, ani Zakłady Naukowe nie mogą firmować wydawnictwa historycznego, w którym nie byłoby informacji o agresji sowieckiej 17 września 1939 roku i o zbrodni katyńskiej z roku 1940...

Żeby spełnić ten postulat, musiałem dokonać ewidentnego „przekrętu”: w cenzurze przedstawiony był maszynopis BEZ 17 września 1939 i BEZ Katynia, a do druku i rozpowszechniania mam skierować tekst, zawierający te delikatne informacje. Dotychczas na terenie imperium sowieckiego takiej publikacji nie było. Jawne oszustwo wobec Urzędu Cenzury! Postanowiłem więc jednak poinformować mojego „politycznego szefa” - Stefana Olszowskiego. Kiedy zapoznał się ze sprawą i jej sprzecznymi aspektami, powiedział:

- Ja przecież całej tej historii nie muszę znać. Starania są Twoje, ryzyko jet Twoje, i decyzja jest Twoja. Sorry...

Napisałem te dwie informacje, włożyłem do portfela i postanowiłem polecieć do Mediolanu, gdzie zamierzałem je wręczyć drukarzom. Przed odlotem spotkałem się w Bristolu z moim rozmówcą z USA, informując go o rezultacie moich działań.

- I like You – powiedział na zakończenie rozmowy.
- I like You too – odpowiedziałem.

Książka robiła furorę po obu stronach Atlantyku. Po prostu – nikomu nie przyszło do głowy, żeby przypuścić, że drażliwe informacje są krajowego pochodzenia...

Następne pięć lat spędziłem na placówce korespondenckiej w Wiedniu, a kolejne trzy lata pełniłem funkcję reaktora naczelnego miesięcznika, wydawanego w trzech językach: ”Polnische Perspektiven”, „Perspectiv Polonaise” i „Polish Perspectives”; nie było więc również wersji polskiej, co znakomicie ułatwiało swobodę wypowiedzi i zwalniało z licznych ograniczeń.

Olszowski, który zdążył wyrosnąć na jednego z potencjalnych następców Gierka, został sekretarzem KC PZPR do spraw gospodarczych. Na najbliższym zjeździe wygłosił przemówienie, które, obok „nowych” myśli i haseł, zawierało cały arsenał zużytych „bezpieczników” i wyświechtanych powiedzeń. Pełno tam było „przodującej roli” partii, „przewodniej siły”, jaką był Związek Radziecki, „sojuszu” robotniczo-chłopskiego, „budowy zrębów socjalizmu” - i całej tej mowy-trawy, która zaśmiecała wszystkie oficjalne teksty. Wiedziałem, że spotkam się z zainteresowaniem.

Usiadłem więc i zrobiłem coś, czego w tamtym ustroju robić nie było wolno. Oczyściłem mianowicie tekst jednego z członków najwyższych władz z partyjnej frazeologii, czyniąc go znacznie bardziej czytelnym i przekonującym. Zamierzałem wydrukować go wyłącznie w językach obcych, jako niepodpisany artykuł redakcyjny w naszym miesięczniku. Złożyłem wizytę sekretarzowi KC i powiedziałem, że chciałbym skonsultować tekst związany z Jego wystąpieniem. Po paru stronach lektury Olszowski zaczął się śmiać i powiedział:

- Wiesz, stary, to zupełnie fajny tekst. Taki wolny od pustosłowia...

W latach roku 1979 jeszcze raz wyjechałem do Wiednia i do 1982 pełniłem funkcję dyrektora Instytutu Polskiego. Był to czas rodzącej się „Solidarności”, czas strajku w stoczni, prześladowania i internowania działaczy. Nie kryłem się z moim pozytywnym stosunkiem do „Solidarności”. W pracy Instytutu, w referatach, wygłaszanych w różnych środowiskach Wiednia, łatwo było to dostrzec. Skrócono mi o dwa lata pobyt, odwołano do kraju nie proponując żadnego zatrudnienia i kierując do tak zwanej „rezerwy kadrowej”. Po upływie roku przeszedłem na grubo przedwczesną emeryturę. W 1983 wystąpiłem z partii. W 1989 wybuchła III Rzeczpospolita.

Zaczynała się nowa epoka w życiu kraju. I w moim też.

czwartek, 6 lutego 2014

Wieczór narkomana


Narkomanem jestem od niedawna – od paru lat. Kiedy wykonano na mnie operację pomostowania aortalno-wieńcowego, czyli w 2003 roku (a dziś mamy 2014), okazało się, że oprócz paru leków związanych z ciśnieniem, tętnem, składem krwi – trzeba także pomóc mojemu organizmowi w pełnym wykorzystywaniu pożytków, jakie przynosi sen, nieporównywalny z niczym wypoczynek organizmu w stanie snu. A na to jest tylko jeden sposób – trzeba organizmowi dostarczać stale i regularnie (już do końca!) środek nasenny, który rychło staje się centrum powszedniego dnia, a wraz z nim owo centrum przenosi się bliżej nocy, spędzanej, jak w narkomańskiej pustce – bez snów i marzeń; albo się śpi, albo się człowiek budzi i przechodzi w stan czuwania. Tęskni się za owym usypianiem, za uwalnianiem się od codziennych myśli, dolegliwości i dokuczających bólów, ale także od dążeń, nadziei, rachub i oczekiwań, to nie jest zwyczajny sen – to jest noc narkomana. Oczywiście, dzień staje się bardziej ograniczony, a noc wyrasta do rangi celu marzeń, który ma przynieść Bóg wie co, a przynosi – błogosławioną pustkę. No więc – o nocy narkomana nie ma co pisać; noc jest pusta. Na pewno przynosi odprężenie i wypoczynek dla organizmu, ale to co nazywamy duszą, psychiką – nie budzi się rano wypoczęte i odprężone; uczucie pustki góruje nad wszystkim.
 
Oczywiście, środek nasenny typu nasen to nie heroina, ani nawet nie marihuana, które – stosowane stale - zabijają przecież totalnie. Nasen ogranicza pewnie sprawność działania, ale chyba nie zabija, jeżeli już – to bardzo powoli. Wydaje się, że środek nasenny działa głównie na pobudzenie potrzeby snu, i ułatwia usypianie. W moim przypadku sen spływa naprawdę szybko, a jedno uśnięcie starcza na długo. Nic więc dziwnego, że ten moment urasta w mojej wyobraźni do rangi najprzyjemniejszego momentu w ciągu dnia, a że noc będzie pusta, bez marzeń i snów - nie miejmy przecież nadmiernych wymagań.
 
Natomiast należy, bo to jest najciekawsze, pisać o wieczorze narkomana, o rytuale przygotowań do snu, które obejmują ostatnie kwadranse poza łóżkiem i pierwsze kilkanaście minut w łóżku. Rytuał jest, oczywiście, dobrze znany, każda czynność, powtarzana codziennie, ma swoje miejsce i swoją rolę, a zapomnienie o którejś lub o atrybucie, potrzebnym do jej wykonania, powoduje konieczność przerwania szeregu czynności, a nieraz i wstania z łóżka. Rzecz więc zaczyna się od przygotowania przedmiotów potrzebnych do zorganizowania zabawy, która zakończy się słodkim zaśnięciem. Myślę, że wykonanie pełnego „programu” ma swoje znaczenie dla ukołysania umysłu i wejścia na ścieżkę usypiania. Wspomnę króciutko, że zarówno ze względu na wiek, jak i żądania lekarzy, alkohol został z mojej diety skreślony.

Program zaczyna się od precyzyjnego ułożenia bielizny pościelowej. Przy moich 88 latach wciskający się pod kołdry, a pochodzący z przeciągów, chłód robi bardzo niemiłe wrażenie i pewnie przeszkadzałby w zaśnięciu, gdyby odczuwać go dłużej i bardziej dotkliwie, a przecież zasypiam bynajmniej nie bezpośrednio po (nawet wstępnym) opatuleniu się pościelą. Wtedy zaczyna rozgrywać się rytuał.

Jego sens i przebieg wyznacza persen – środek nasenny, którego połknięcie, a następnie popicie przygotowanym płynem, powinno być (i zazwyczaj jest) ostatnią czynnością przed zaśnięciem.

Zostało ustalone i przyjęte, że wydzielaniu śliny i spływowi persenu ku żołądkowi sprzyja ssanie w tym momencie cukierka; wybrałem więc mój od lat ulubiony karmelek o smaku mlecznomiodowym, produkowany w Niemczech pod nazwą Werthers Original. Dwa takie karmelki co wieczór kładę sobie koło poduszki. Dlaczego tylko dwa? - żeby nie zjeść więcej w czasie snu. A dlaczego aż dwa? - pierwszy zużywam bezpośrednio po połknięciu persenu; a drugi leży sobie, jako „gwarancja dobrego snu”.

Teraz przychodzi kolej na zapuszczenie kropli do (gasnących przecież...) oczu, pociągnięcie warg cieniutką warstewką kosmetycznego wosku, a czasami także zapuszczenie do nosa rozpylonego płynu, zapobiegającego napadom kataru.

Połykanie wspomnianych wyżej karmelków stało się z kolei powodem, dla którego zjadam przed snem dwie-trzy działki... mandarynki. Chodzi o to, żeby kwaśna mandarynka neutralizowała działanie słodkiego Wehrtersa, który mógłby niekorzystnie wpływać na proporcje kwasów żołądkowych. A po co?

Jesteśmy już blisko zakończenia. Ale jeszcze trzeba ów persen czymś popić... Pewien znajomy felczer z miasteczka, w którym mieszkam, pan xxx Kowalski, opowiedział mi kiedyś historyjkę o cesarzu Maksymilianie, którą zasłyszał był ponoć na poznańskim Uniwersytecie. Ów popularny w historii władca słynął rzekomo i z tego, że co wieczór spożywał 2-3 suszone śliwki, moczone w gorącej wodzie, przy czym skutki przechodziły oczekiwania. Spróbowałem i ja cesarskiego przysmaku, Moim osobistym wkładem w monarchiczną tradycję dietetyczną stało się dodanie do zaparzania paru ziarenek suszonych żurawin, co wzbogaca i smak, i kolor. Szklanka takiego naparu służy nie tylko do popicia persenu, ale pozostaje na całą noc i zostaje w jej czasie wypita.
 
Od czego więc jestem uzależniony? - Od persenu, Wehrtersów, mandarynek, śliwek, czy żurawin? Myślę, że od całej tej, cowieczornej ceremonii...