wtorek, 1 lipca 2014

Uwagi o książce "88 lat"

Foto: Zielona Litera

Książkę przeczytałem sumiennie, bardzo mi się podobała, choć, jak sam – przypuszczam - zauważyłeś, tytuł nieco oszukuje. Bardzo mi brakuje szerszego rozdziału poświęconego okresowi lat 70-89, tym bardziej, że miałbyś co opowiadać. To chyba istotna (i myślę jedyna) wada książki. Lubię opowieści typu "szkatułkowego", gdzie wewnątrz jednej jest następna itd. Stąd zresztą moje poważanie dla "Pamiętnika znalezionego w Saragossie". Dlatego nie przeszkadzają mi odwołania do pamiętników rodzinnych itp., a są wręcz wartością książki. Ale, jak to fakty które zaistniały, są do poznania a nie do dyskusji czy przemyśleń. Ot, historie rodzinne. Zazdroszczę zresztą tak szerokiej wiedzy o Rodzinie, bo tego mi brakuje - gdy mogliśmy się wypytywać o historie rodzinne, to nas to nie interesowało. Traktowało się to jako tzw. "drętwą mowę". Teraz niestety nie ma kogo pytać. Czekałem z uwagami do czasu obejrzenia filmu "Powstanie warszawskie". Zrobił na mnie ogromne wrażenie, podobnie jak Twoje rozdziały poświęcone zdobywaniu lotniska (którego nie zdobyłeś). Nawiasem mówiąc, u tegoż Cytlinga, u którego żeście stacjonowali, jeszcze na początku lat 70-tych mój brat robił remont silnika (szlifował cylindry czy coś tam). Lubię, kiedy o rzeczach ważnych mówi się językiem zwykłym, codziennym, wypranym z patosu i wszelkich zadęć. Pytania, jakie stawiasz w tej części książki, tak samo jak film, są ważne, choć dokuczają ludziom uważającym Powstanie za świętość, której nie można negować czy oceniać nawet w poszczególnych aspektach. Niestety, coraz bardziej odnoszę wrażenie, że w przeciwieństwie do autentycznego bohaterstwa i poświęcenia na dole, na górze nie wszystko (a może nic) nie było w porządku. Zaimponowało mi też szerokie oparcie o dokumenty, do których dotarłeś (to chyba wymagało ogromnej pracy i wysiłku). Polecam książkę wszystkim znajomym, a Tobie polecam książki niejakiego Dariusza Baliszewskiego o Powstaniu. Jest to historyk, znajomy, który z uporem lansował tezę o zamachu na Sikorskiego. Myślę, że macie chyba podobne spojrzenie na sprawę Powstania. Zbiorę jakąś bibliografię i Ci wyślę, a dla p. Baliszewskiego muszę zdobyć jeszcze jeden egzemplarz Twojej książki (bo na pewno będzie zainteresowany). Jako tzw. bonus przesyłam Ci znalezione po śmierci mojej Matki zdjęcie z powstania. Teraz już nie dowiem się, kto tam jest (podejrzewam, że Benek Zieliński z "Kilińskiego"), skąd to zdjęcie u nas itp. Nawiasem mówiąc zdjęcie to tzw. stykówka - rozmiary klatki filmu.  


Marek Zieliński  

Komentarz: Nie tyle tytuł kłamie, co autor zbyt powierzchownie potraktował okres po drugiej wojnie światowej. Książka jest rzeczywiście o „osiemdziesięciu ośmiu latach”; ostatnie opisane „wydarzenie” to zamieszczenie w 2012 roku mojego listu w warszawsko-paryskich „Zeszytach Literackich”. No, a potem już tylko samo opublikowanie książki...  

JWS

sobota, 28 czerwca 2014

Prezentacje książki J.W.Soleckiego "88 lat" w Ośnie Lubuskim i w Warszawie

W maju b.r. ukazała się nakładem Wydawnictwa Zielona Litera w Warszawie książka mojego autorstwa zatytułowana „88 lat”. Owe lata to okres od 1926 do 2014 roku, czyli okres życia piszącego. Szczęśliwym trafem – i w wyniku starań Wydawnictwa – książka znalazła się na rynku na parę dni przed 88. rocznicą urodzin autora. Kolejna pozycja w moim dorobku pisarskim jest swoistym montażem osobistych wspomnień, związanych zresztą z doniosłymi i ciekawymi wydarzeniami historycznymi, oraz niewielkich rozprawek historycznych, omawiających te wydarzenia. Należą tu mało znane fakty z historii rodzinnego Torunia, opowieść o Powstaniu Warszawskim i jego kulisach, oparta m.in. na współpracy i korespondencji z wybitnym politykiem, wydawcą i redaktorem – Jerzym Giedroyciem, sylwetka poległego w powstaniu oficera Komendy Głównej AK mjr. „Bałdonia” - Władysława Brejdyganta, wraz z fragmentem Jego pamiętnika z Kampanii Wrześniowej 1939 roku, i inne.
 
Od kilku lat (ze względów rodzinnych) mieszkam na Ziemi Lubuskiej w – słynnym ze swego pięknego położenia i cennych zabytków - miasteczku Ośno. Na mocy decyzji Władz, staraniem dyrektorki Miejskiego Domu Kultury p. Kamili Kwiręg oraz właścicieli księgarni „Bajka” pp. Dolczewskich, 12 czerwca zorganizowano wieczorek autorski, wpisujący się w bogaty program życia kulturalnego miasta i gminy. Przybyło wiele osób, zakupiono wystawione przez księgarnię egzemplarze „88 lat”, autor dostał kwiaty, wiele komplementów i podpisał liczne dedykacje.
 
Z kolei 26 czerwca odbyła się w Warszawie w kawiarni Funcky prezentacja Wydawnictwa Zielona Litera i dwu pierwszych książek tego Wydawnictwa: tychże moich „88 lat” i „Skazańca” Krzysztofa Spadło. Zapowiedziano też przygotowywaną trzecią pozycję – z zakresu literatury dla dzieci. Odbyła się również sprzedaż obu tytułów.

piątek, 30 maja 2014

Piękne geny, piękne dzieci

Nie potrafię wskazać w historii mojej rodziny wielkiego artysty czy wybitnego człowieka kultury. Wywodzimy się ze środowisk raczej niebogatych, trochę wiejskich, trochę miejskich – ot: młynarz, stolarz, drobny urzędnik... Zresztą historia ta niedaleko sięga; przede mną nie było w poprzednich dziesięcioleciach nikogo, kto opisywałby albo przynajmniej odnotowywał istnienie moich przodków. Moja wiedza ogranicza się więc do pokolenia dziadków, do połowy XIX stulecia: na przykład rodzice mojej matki urodzili się oboje w 1863 roku. W tej sytuacji za siewcę pięknych, dobrych genów, a więc na przykład zdolności artystycznych, uznać należy dziadka Andrzeja Soleckiego, choć oczywiście wiele innych osób wniosło tu swój wkład.


Dziadek Andrzej trwał w rodzinnej tradycji jako „artysta pracujący w drewnie”... Mówiąc wprost: był tokarzem, toczył na swej precyzyjnej tokareczce cudeńka, urocze choć niewielkie przedmioty, cechujące się precyzją, delikatnym pięknem, wyszukanym kształtem. Nieważne więc jak Go zwać, ważne, że miał umysł i duszę artysty; bo i wiedzę musiał mieć niemałą, i rzemiosło artystyczne opanowane bez reszty. Chętnie rzeźbił świątki, pięknie je malując. Według rodzinnej legendy, kiedy wyrzeźbił np. Chrystusika Frasobliwego, stawiał rzeźbę na stole, wychylał kielicha, i mówił:


O, Panie mój,

jam sługa Twój,

Tyś mnie stworzył,

jam Cię zrobił,

a teraz Cię sprzedać muszę...


Drugą wojnę światową i warszawskie powstanie przetrwało bardzo niewiele wytworów talentu dziadka Andrzeja. W posiadaniu mojej rodziny pozostał jeden, o żadnych innych mi nie wiadomo. Pozwalam go sobie zademonstrować, abyśmy wszyscy wiedzieli, o czym mówimy.


Niewielkie, owalne (bo przecież nie kuliste) puzderko, wykonane z drewna zwanego po dziś czeczotą brzozową, charakteryzującego się pięknymi słojami, nadającymi mu chyba najwięcej uroku, może służyć jako schowek na małe lecz wartościowe przedmioty, na niektóre kosmetyki czy lekarstwa; cieszy i oko, i dotyk, zdobi zakątek wnętrza, w którym się znajduje. Ot, puzderko...





Oprócz zamiłowań i uzdolnień artystycznych, dziadek Andrzej cechował się fenomenalną pamięcią. Był namiętnym czytelnikiem „Trylogii” Sienkiewicza i potrafił z pamięci recytować całe rozdziały jak aktor czy lektor, modulując głos, podkreślając znaczenie wypowiadanych słów, stwarzając niepowtarzalny nastrój. Że przedtem także wychylał co niewielkiego - i cóż w tym złego...


Pierwszym spadkobiercą Jego artystycznych talentów okazał się być mój starszy o dwa lata brat – Sławek (Przemysław). Pięknie malował, rzeźbił kozikiem, budował statki żaglowe z łupinek włoskich orzechów... Od 1943 roku był studentem działającej w konspiracji Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Znany grafik i typograf (autor polskiej Antykwy) Adam Jerzy Półtawski wróżył Mu już wtedy wielką przyszłość. Niestety, los zdecydował inaczej. Sławek poszedł do powstania, zginął we wrześniu 1944 roku na ulicy Wspólnej, w szeregach Batalionu „Parasol”. Pozostały po Nim trzy śliczne obrazki z lat chłopięcych (jeszcze przed-akademickich) i głębokie rany w sercach Mamy, Ojca, moim...








Geny niosące artystyczne zdolności, stosunkowo szybko znalazły zastosowanie w duszy i sercu mojej najstarszej córki (z pierwszego małżeństwa) – Kasi, noszącej obecnie piękne nazwisko: Pełka. Ukończyła Ona te samą Akademię, co i poległy stryj, prowadząc przez całe życie do dziś, wraz z mężem Robertem Pełką (z wykształcenia filozofem...), działalność w zakresie kultury, sztuki, artystycznego rzemiosła. Kasia jest matką dwóch moich dorosłych wnuków: Roberta i Karolka. Anglista Robert pięknie gra na gitarze i prowadzi zespół muzyczny na warszawskiej Pradze, która stała się dość niespodziewanie centrum współczesnej muzyki. A więc – po dwojgu malarzach muzyk. Z kolei Karol, o ile wiem, swoje zainteresowania koncentruje na uprawianiu wyszukanego sportu, w czym osiąga ponoć znakomite wyniki.


Moja młodsza córka Ola (Aleksandra), magister psychologii po warszawskim Uniwersytecie, prowadzi działalność w zakresie tej tak pomocnej ludziom dyscypliny, koncentrując się na psychice dzieci i rozwijaniu zdobytej wiedzy. Jej małe córeczki: dziesięcioletnia Aniela i pięcioletnia Zosia są zbyt malutkie, by wypowiadać się o ich zdolnościach. Mogę natomiast stwierdzić, że Aniela wykazuje nieprzeciętne uzdolnienia w zakresie matematyki (co prawdopodobnie dziedziczy po ojcu – Dariuszu Jagle, nauczycielu i informatyku), zaś obie panienki demonstrują niewątpliwe zdolności i zamiłowanie do rysunku i innych form plastyki.


Najmłodszy zaś syn Sławek, który imię Przemysław dostał po niezapomnianym stryju, od najmłodszych lat interesował się rycerstwem (i czynnie uczestniczył w uprawianiu tego pięknego hobby). Poświecił temu wiele lat, zjeździł kawał świata, poczynając od Grunwaldu, studiował z pasją kulturę Średniowiecza i zdobył w tych zakresach sporą wiedzę.


No i co, dziadku Andrzeju, nie piękne to dzieci?

sobota, 1 marca 2014

Daleko i blisko

Ceglana, Pańska, Dzielna, Grzybowska czy – chyba najbardziej znane - Nalewki, to było centrum żydowskiej dzielnicy w Warszawie, dzielnicy która swą haniebną nazwę - Ghetto - otrzymała dopiero wraz z hitlerowską okupacją. Przed wojną na pytanie: „gdzie mieszkasz?”, Warszawiak żyjący w tamtych stronach, odpowiadał: „na Żydach”. Nie ma stosownych statystyk, ale obserwacje wskazują, że procent żydowskich mieszkańców tamtych okolic zbliżał się do stu. Mieszkali także – i to w dużych skupiskach w wielu innych (szczególnie starszych) dzielnicach Warszawy: na Pradze, na Powiślu, na Starym Mieście, nigdzie jednak nie przyjmując tak przytłaczającej, totalnej większości, jak w tamtych stronach. Pamiętam na przykład sprzed wojny dom na Tamce (Powiśle) pod numerem 25; podwórko tego domu robiło wrażenie wspólnej, żydowskiej izby: okna parterowych mieszkań sięgały bruku, życie toczyło się zarówno we wnętrzach, jak i na powierzchni podwórka, rozmowy prowadzone były z jednego mieszkania do drugiego, zarówno w pionie, jak i w poziomie, była to wspólna powierzchnia i wspólna przestrzeń. Ale sytuacja taka nie musiała powtórzyć się w sąsiedniej kamienicy; tam mogła być większość etnicznie polska; zarówno język, jak i obyczaj mógł być inny. Na Ceglanej, Dzielnej - czy innych podobnych ulicach – tam absolutną większość mieszkańców stanowili Żydzi...


Słodkie wino

Zawody i zajęcia były jak najbardziej zróżnicowane. Rodzina, o której pragnę opowiedzieć, należała do raczej zamożnych, choć nie można jej nazwać „burżujską”. Co więcej – funkcja, jaką pełniła Głowa Rodziny wyznaczała także wysoką pozycję religijną, a więc i społeczną. Mojżesz (Mosze) Hajwentreger był kantorem w miejscowej Bóżnicy, śpiewał pięknie – i mądrze... Żona Bronia (urodzona Singer) prowadziła gabinet kosmetyczny, rodzina była właścicielem działki gruntu w Jeziornej. Mieli troje dzieci: Lucynę, Sylwestra i najmłodszego Henryka, Ten ostatni przyszedł na świat na dwa lata przed wybuchem wojny. Dowodów na dokładniejsze określenie wieku – nie ma. Pewnym potwierdzeniem natomiast może być jedno z dziecięcych wspomnień: siedzą we troje pod kołdrą, a tatełe podaje im maczane w słodkim winie kawałeczki chałki. Jest, oczywiście, szabas. W jednym ze wspomnień Autor wyraża przypuszczenie, że ten wzruszający moment musiał mieć miejsce „jeszcze przed ghettem, bo skąd później słodkie wino i chałka”...
 
Najmniej wiemy o dziewczynce imieniem Lucyna. Może była najstarszym dzieckiem?... Wiemy na pewno, że razem z bratem – Sylwkiem wyprowadzana była przez matkę w pierwszych latach okupacji z ghetta do dzielnic podmiejskich na niezbyt długie okresy wypoczynku i odżywienia. Pobyty takie były, oczywiście, dosyć sowicie opłacane, nie tyle ze względu na koszty utrzymania, ale pochodzenie dzieci. Proceder był możliwy głównie dzięki temu, że Matka wystarała się o pracę w „Szopach”, to znaczy w warsztatach, gdzie naprawiano zniszczone na froncie niemieckie mundury, co z kolei umożliwiało otrzymanie raz na jakiś czas ”Ausweisu”, dzięki któremu można było wychodzić z ghetta i wyprowadzać dzieci. Mały Henryczek leżał jeszcze wtedy w wózeczku...
 
W pierwszych latach okupacji zmarł Ojciec. Sylwek miał wkrótce przystąpić do bar micwy. „Bardzo mu tego zazdrościłem" – wspomina młodszy brat. „Forowano go w nauce, zajmował pierwsze miejsce przy Arce. Grał na skrzypcach i uczył się Talmudu. Pocieszano mnie, że wkrótce będę mógł osiągnąć to samo, co on”. Na razie jednak przed kamienicę na Dzielnej zajechała „buda”, Niemcy wygarnęli i wywieźli wszystkich mieszkańców. Sylwek i Henryk ukryli się na podwórku. Człowiek, który ich znalazł, uwierzył w historię o Ausweisie matki i pozwolił im zostać. Dla Henryka był to pierwszy przypadek „cudownego ocalenia”. Dla Sylwka – ostatni...
 
We wspomnieniach Henryka pojawia się piękny kołnierz z lisa, który miał być przeznaczony​ na chleb czy też na koszty kolejnej wyprawy poza obręb ghetta, który jednak został Matce skradziony. Dowiadujemy się tam, że kolejne wyprowadzanie dzieci poza ghetto na „polską stronę”, „gdzie przez pewien czas nas dożywiano, było opłacane w pieniądzach i złocie; najpierw poszła siostra, potem brat, na końcu ja”. I znów – ta przypadkowa kolejność (związana może z wiekiem) zdecydowała – kto pozostał w ghetcie na śmierć, a kto poza nim, z nadzieją przeżycia.

Gehenna w szufladzie

Henryczka zostawiła matka u ludzi na Mokotowie, którzy przyjęli go przecież tylko na parę tygodni; niestety, nigdy już więcej nie wróciła. Chłopiec, narażony w każdej chwili na śmierć, był również zagrożeniem dla przechowującej go rodziny. Nie mogli go ani usunąć, ani dopuścić do żadnej dekonspiracji. Kryjówkę urządzono mu w szufladzie szafy, do której był zamykany, ilekroć pukał ktoś do drzwi. Chłopiec cierpiał katusze w zbyt małej szufladzie, przeszedł ciężkie zapalenie stawów.

Tymczasem w Warszawie wybuchło powstanie. Bojąc się, że przy wyjściu chłopiec zostanie rozpoznany, przechowująca go rodzina, opuszczając dom wraz z wszystkimi mieszkańcami, zamknęła go w piwnicy. Chłopiec żywił się paroma słoikami przetworów, przeszedł ciężką chorobę, wreszcie wydobył się na zewnątrz.

W ogrodzie spotkał mężczyznę, który zbierał warzywa. Zlitował się nad zabiedzonym dzieckiem, i – w worku, na rowerze - wywiózł go za miasto, ryzykując przejście obok niemieckiej Wachy. Chłopiec dotarł do Pyr i trafił do mieszkania, gdzie zaopiekowała się nim Pani, którą potem, do końca Jej życia, nazywał Babcią...

Pani schowała go pod stołem, z którego zwisała długa serweta, umyła po czym ostrzegła, żeby nikomu się nie pokazywał. Następnie zaprowadziła go do sąsiedniego pokoju i pokazała mu leżącą na zaimprowizowanym posłaniu młodą kobietę, do niedawna sanitariuszkę w Powstaniu, i powiedziała:

- To jest moja córka Wacula, jest chora, jeśli Ją kiedykolwiek spotkasz, możesz Jej zaufać....

Potem były dwa kolejne domy dziecka, w jednym z nich, w górach, spotkały go: harcerka Wacula i jej młodsza siostra - Krystyna. Po długim budowaniu zaufania, namówiły go na przeniesienie się z domu dziecka do Babci, do Warszawy.

Mijały lata w rodzinie, która go przygarnęła. Chłopiec wyrósł już na młodego mężczyznę, kiedy w mieszkaniu na warszawskiej Pradze pojawili się dwaj panowie z dalekiego kraju, opowiedzieli mu szczegóły jego pochodzenia i dzieciństwa, zaproponowali wyjazd, obiecali dobrobyt i opiekę.

Henryk odpowiedział:

- Chcę zostać z Babcią... 

Z Dzielnej na Nebraska Street


No i został. Skończył szkoły, Akademię Teatralną w Krakowie, został wziętym aktorem i lektorem. Ożenił się z piękną i mądrą kobietą - Bożeną, owocem tego związku był syn – Marcin (co łatwo znajduje odbicie w angielskim Martin). Marcin był od początku wychowywany z myślą o wyjeździe w świat. Wybrano mu nazwisko jego rodzonej babki, czyli matki Henryka. W końcu to samo nazwisko nosił, pochodzący z Polski, laureat literackiej nagrody Nobla – Isaac Bashevis Singer...

Marcin spotkał się z ciepłym przyjęciem nie tylko ze względu na dobrze brzmiące nazwisko. Przyjęli go z otwartymi ramionami przyjaciele i koledzy Henryka, którzy przed paroma laty wyjechali z Polski i osiedli, a to w Szwecji, a to na zachodniej półkuli. Przedstawili go rodzinie, osiadłej w jednym z wielkich krajów Ameryki Południowej, co wkrótce skończyło się szczęśliwym małżeństwem z córką rodziny. Tym razem na świat przyszła urocza dziewczynka - Mila, wnuczka Henryka i Bożeny. Szczęśliwi dziadkowie mieli teraz dwie rodziny, dwa domy, dwie ojczyzny. Przeloty przez Atlantyk stały się bardzo częste. Cóż, kiedy nieubłagany los włączył swojąnieodwołalną decyzję – babcia Bożenka odeszła.

 * * *

Ci ludzie byli mi bardzo bliscy. Wiem, że tych uczuć nie da się przenieść przez Atlantyk, ani przez długie dziesięciolecia, że ta historia wymaga zamknięcia. Trzeba jednak wspomnieć również o tych, którzy potrafili podzielić się wszystkim, co mieli; otoczyć miłością, troską i rodzicielską opieką samotne, obce i opuszczone dziecko z ghetta.
 
Póki jestem, będę o Nich świadczył. 

sobota, 15 lutego 2014

Miałem kolegów...

Trudno, żeby człowiek, który przeżył czynnie ponad osiemdziesiąt lat, nie miał zastępów kolegów. Wprawdzie przytłaczająca większość – na cmentarzach, ale przecież – byli... Każda szkoła, każda instytucja, ba – każda redakcja, to były rzesze kolegów; czasami odchodzących bez śladu, czasami zostawiających po sobie skutki wydarzeń, które miały wpływ na moje życie. Raz dobry, kiedy indziej - bardziej niż zły. A przecież mówię tylko o kolegach, a nie o przyjaciołach czy wrogach. Spośród owych zastępów wybrałem dziesięciu mężczyzn, początkowo chłopców, którzy mniej czy bardziej przypadkowo wywarli wpływ na drogi moich losów.

Zastanawiające, że z pierwszej w życiu wspólnoty, to znaczy z pierwszej klasy szkoły powszechnej na ul. Drewnianej w Warszawie, zostało ich aż trzech. Pierwszy – Bogdan Konopka zginął, mając 18 lat, dwaj pozostali – Czesław Szymański i Bogdan G. dożyli późniejszego wieku.

Zacząłem zarabiać na chleb w czasie okupacji, mając 15 lat. Danek był pewnie niewiele starszy, kiedy został przez swego dowódcę skierowany do pracy w zarekwirowanym przez Niemców Wojskowym Instytucie Kartograficznym. Zadanie było proste, ale śmiertelnie niebezpieczne – wynosić mapy.

Spotkaliśmy się, kiedy nie mieliśmy jeszcze po 18 lat - Danek, Czesiek Szymański i ja. Pierwszym ruchem Danka było skontaktowanie nas ze swoją jednostką, jednym z pododdziałów 7 pp. AK „Garłuch”. Zostaliśmy tam do końca, do Powstania. Danek wkrótce przeżył „wsypę”; uratował się, bo tego dnia nie było go w pracy; wieczorem rozmawiałem z Nim długie kwadranse na polach pod Służewcem. Zamierzał schronić się w podkrakowskim miasteczku, gdzie miał rodzinę. Był to wypróbowany sposób: pierwsze kroki polegały na zejściu z pola niemieckiej obserwacji, potem – nowa Kennkarta, ewentualnie meldunek, praca. Pochwalałem Jego plany; nie potrafiłem mu pomóc. Mimo ostrzeżeń i przestróg, Danek popełnił śmiertelny błąd. Pojechał na Dworkową pożegnać się z Matką i Siostrą, wpadł w zastawioną przez Niemców pułapkę. Nazwisko znalazło się na plakacie z wykazem rozstrzelanych. Jego Matkę pocieszano, że ktoś Go widział w pociągu, jadącym na zachód. Nigdy nie wrócił.

Czesław Szymański był jednym z najbliższych moich kolegów. Utrzymywałem z Nim kontakt do Jego śmierci, w końcu lat siedemdziesiątych. Wpływu na moje życie jednak nie wywarł.

Przynajmniej dwa wydarzenia chciałbym natomiast przypomnieć w związku z Bogdanem G. Pierwsze czterdzieści lat naszego życia obfitowało w wydarzenia, ale nie przynosiły one przełomowych momentów. Rok 1966, kiedy – w wyniku wielu przyczyn - „wskoczyłem” na stanowisko wiceprezesa największego wydawcy w Polsce: RSW Prasy i równocześnie szefa zaprojektowanej przeze mnie, a mającej wejść w skład RSW, Polskiej Agencji Interpress, dla której nie było, niestety, dostatecznie wielkiego lokalu. Bogdan w sposób niespodziewany wykonał wtedy ruch niemal decydujący. Pracował w Centralnym Komitecie Stronnictwa Demokratycznego, znał jego zamiary, wskazał mi więc następującą sekwencję: Stronnictwo Ludowe skończyło właśnie budowę nowej siedziby, jego dotychczasową „kwaterę główną”, położoną na ul. Bagatela 14, władze zamierzały przeznaczyć właśnie dla CK SD, nie budziło to jednak zachwytu „demokratów”, ponieważ budynek był dla nich za duży, a to wywierałoby fatalne wrażenie.

- Załatw dla SD, upatrzony przez nich budynek na Chmielnej, a gmach po SL będziesz miał dla siebie, na swoją agencję...
- Łatwo powiedzieć: załatw...

Okazało się jednak, że decydującemu w tych sprawach premierowi Cyrankiewiczowi sojusz z promotorem projektu Agencji Interpress (był nim robiący szybką karierę, ówczesny sekretarz KC PZPR - Stefan Olszowski) odpowiada i... pomysł niespodziewanie poparł. Polityczna Warszawa zamarła z wrażenia.

Druga sytuacja miała wymowę przeciwną... Bogdan od dzieciństwa był fanatykiem gier i hazardu. Kiedy (z mojej poręki) został przedstawicielem Agencji w Londynie, szybko w lokalach hazardowych zdobył przydomek „Mister Be.Ge.” i równie szybko przegrał pieniądze nie tylko swoje, ale i firmowe, czytaj: państwowe. Odwołany do kraju, wylądował na parę lat za kratkami.

Nazwisko Staszka Starowieyskiego poznałem dopiero, kiedy obaj wydostaliśmy się z (krótkotrwałej) niemieckiej niewoli. Byliśmy żołnierzami tego samego plutonu w 7 pp AK, ale znaliśmy tylko nasze imiona i pseudonimy. Kiedy w początkach sierpnia '44 spotkaliśmy się niespodziewanie na peronie dworca kolejowego w Grodzisku Mazowieckim – Staszek okazał się dla mnie niespodziewanym wybawieniem. Starowieyski – to piękne i stare nazwisko, osadzone wśród wielkich posiadaczy ziemskich, a zarazem w świecie kultury. Kiedy spytałem Go, gdzie moglibyśmy znaleźć schronienie, odpowiedział – zaczniemy od Rozalina. Był to rzeczywiście jeden z najbliżej położonych folwarków, gdzie gospodarzył wuj Staszka. Przyjął nas jako byłych powstańców z otwartymi ramionami, ale po niedługim czasie okazało się, że zdobył zezwolenie niemieckich władz na przywiezienie z Warszawy chorej na Heine-Medina dorastającej córki, która od czasu sprzed powstania przebywała w jednym z Warszawskich szpitali. Pojechał więc wyścielonym słomą wozem, no i przywiózł. W domu zrobiło się za ciasno.

Kolejni krewni Staszka – to byli państwo Morawscy, właściciele klucza folwarków Mała Wieś w Grójeckiem. Zostaliśmy przyjęci w pałacowym parku przez będących w naszym wieku synów właścicieli, i skierowani do dwóch różnych folwarków: mnie przypadło miejsce w Łęczeszycach, skąd po paru tygodniach przeniosłem się w Krakowskie, gdzie doczekałem wkroczenia Rosjan. Młodych panów Morawskich spotykałem po wojnie wielokrotnie: starszy Zdzisław przez wiele lat pracował w PAP, młodszy Kazimierz był przewodniczącym jednej z prorządowych, katolickich organizacji społecznych.

Najciekawszą i zarazem najważniejszą znajomością, jaką zawarłem w miechowskim dowództwie Armii Krajowej – był Mieczysław Podkowa, oficer czynny w tym dowództwie. Wiem jednak o Nim niezwykle mało. Poznaliśmy się w kuchni dworu w Topoli, dużego majątku, w którym wówczas (przełom grudnia i listopada 1944) stacjonowała grupa oficerów niemieckich. Szukałem kontaktu z jakimś oddziałem, a nie znalazłszy poparcia w Kazimierzy Wielkiej, szedłem dalej na wschód bez wytyczonego celu. Kiedy w Topoli odmówiono mi noclegu, a ja zacząłem się „stawiać” powiedziawszy nawet, że byłem powstańcem w Warszawie, do rozmowy wmieszał się mężczyzna siedzący dotychczas w cieniu. Wyprosił mnie na dwór i zażądał pokazania Kennkarty. Nie stawiałem dalej oporu, on zaś, zobaczywszy mój dowód z nazwiskiem, najpierw zwrócił mi dość ostro uwagę, żeby bardziej uważać z chwaleniem się udziałem w powstaniu, a potem niespodzianie zapytał:

- Co pański ojciec robił przed wojną?

Zdumiony pytaniem odpowiedziałem, że pracował w Domu Akademickim na pl. Narutowicza. Okazało się, że mój ojciec patrzył „przez palce” na fakt, że student z podkrakowskiej wsi o nazwisku Podkowa od dłuższego czasu nie płaci czesnego, a kiedy wreszcie zwrócił mu na to uwagę, młodzieniec zdobył po pewnym czasie pieniądze i wygrzebał się z kłopotów. Ale wdzięczność dla mojego ojca zachował – jak widać – na długo. Wystarczyło mu to, żeby uwierzyć w moją, autentyczną zresztą, historię ostatnich miesięcy, i zarekomendował mnie na zastępcę dowódcy we wsi Krzyszkowice (gmina Wielgus).

Doczekałem tam wkroczenia Rosjan, a wówczas, za cenę pół litra bimbru, dostałem się wojskową ciężarówką do Krakowa. Co stało się z Podkową – nie wiem. Nigdy Go już potem nie spotkałem.
Historia mojego zajęcia, które uprawiałem do końca czynnego życia zawodowego i które stało się dla mnie czymś znacznie więcej, niż zawodem, zaczęła się zaraz po wojnie. W wyniku serii przypadków znalazłem zatrudnienie w Związku Zawodowym Pracowników Leśnych i Przemysłu Drzewnego; rezultatem moich starań było, że powierzono mi pracę przy przygotowaniu i dopilnowaniu druku dwóch miesięczników: bardziej fachowego „Lasu Polskiego” i polityczno-związkowego „Głosu Leśnika i Drzewiarza”. Wydawało się, że droga stąd do „normalnego” dziennikarstwa jest w ogóle niemożliwa, choć byłem równocześnie studentem polonistyki. Kiedy jeden ze szkolnych kolegów powiedział mi o możliwości pracy w „prasie młodzieżowej”, osoba odpowiedzialna za nabór kadr, oglądając mój wojenno-AKowski życiorys, skwitowała sprawę: "wiecie co, towarzyszu, i dla was, i dla nas będzie lepiej, jeśli zostaniecie tam, gdzie jesteście”... Oznaczało to: trzymaj się z daleka od prasy politycznej!

Aliści – w czasopismach związkowych chałturzył wtedy dobrze ustosunkowany dziennikarz z PAP Zygmunt Rastawicki. Wystarczyło zacieśnić z nim stosunki towarzysko-alkoholowe, a bez trudu znalazł mi „etat” w wydawanej przez Samopomoc Chłopską „Gazecie Rolniczej Chłopi”. Był to tygodnik, uznawany za polityczny i mający uprawnienia do tego, by zaliczać wysługę lat do t.zw. aplikacji dziennikarskiej. Rychło zostałem więc członkiem Związku Zawodowego Dziennikarzy (późniejsze Stowarzyszenie) i – teoretycznie – mogłem ubiegać się o zatrudnienie w każdej redakcji. Teoretycznie, bo czasy były jeszcze „nie te”. Był to początek lat pięćdziesiątych, a zmiany polityczne, również w prasie zaczęły się dopiero po śmierci Stalina w 1953 roku, by kulminację osiągnąć w 1956. Mój „protektor” nie robił zresztą w tym czasie kariery. Popadał w alkoholizm, by w połowie lat sześćdziesiątych położyć pijaną głowę na włączonych, lecz niezapalonych palnikach gazowej kuchenki.
 
Janek Kligert był pierwszym żydowskim dziennikarzem, z którym przyszło mi pracować. Państwowym Wydawnictwem Rolniczym i Leśnym, gdzie obaj się spotkaliśmy, kierował także Żyd, Ignacy Podgórski, syn przedwojennego wydawcy „bryków” z Tarnopola czy Tarnobrzega, oczywiście o zupełnie innym nazwisku. Towarzysz Podgórski miał zwyczaj mawiać na zebraniach, że dopóki w Polsce nie ma prawdziwej partii komunistycznej (a było to około roku pięćdziesiątego) on czuje się przedstawicielem partii. I rządził zarówno wydawnictwem, jak i organizacją partyjną. Kligert natomiast z PWRiL przeszedł do „Trybuny Ludu”, co było niemałym awansem.

Dziś, kiedy zajrzeć do przeglądarki GOOGLE, znaleźć można pod nazwiskiem Jan Kligert liczne publikacje zarówno na temat spółdzielczości produkcyjnej, którą zajmował się w PWRiL, jak i tradycji literatury żydowskiej w Polsce. Czuł się pewnie upoważniony do zabierania głosu na obie grupy tematów: „spółdzielczość produkcyjną” poznał w wydaniu sowieckim, pracując w czasie wojny w kołchozach, w szeregach batalionów pracy, wiedzę o tradycjach literackich wyniósł zapewne z domu. Przetłumaczył na polski i wydał w PIW-ie „Marienbad” Szolem Alejchema. Rzuca się w oczy, że jego dosyć obfita twórczość na oba tematy urywa się nagle w 1967 roku. Kligert pracował wtedy za granicą i – widać wiedząc czego należy oczekiwać w kraju – postanowił nie wracać. Osiadł w Belgii. Ów jego wyjazd, z którego nie wrócił, wiązał się właśnie z naszą znajomością. Kiedy starał się o zgodę na objęcie zagranicznej placówki, redakcja zażądała od niego, aby wskazał kandydata na swego następcę. Wówczas wskazał on... mnie. Zostałem zaakceptowany (był to już okres przemian) i to właśnie było początkiem mojej kariery zawodowej.
 
Następnym jej etapem było przejście do „Sztandaru Młodych”, gdzie, znając sytuację i ludzi, mogłem oczekiwać awansów. Najbliższym moim kolegą – i zresztą autorem pomysłu ściągnięcia mnie do „Sztandaru” był Krzysztof Strzelecki, znakomity dziennikarz i redaktor, który, niestety, nie zrobił osobistej kariery, ani w „Sztandarze”, ani potem. W mojej sprawie zadziałał błyskotliwie. W tak zwanym „ruchu młodzieżowym” na całym świecie panował wówczas piękny zwyczaj, że każdy do każdego mógł i powinien mówić per „ty”. Korzystali z tego, oczywiście, dziennikarze, toteż Krzysztof zwrócił się w tej sprawie do szefa wydawcy „Sztandaru", którym był Związek Młodzieży Socjalistycznej, Renkego: 

- Marian, może byśmy wzięli do redakcji Jurka Soleckiego?
- A kto to jest?
- Co Ty, Soleckiego z „Trybuny Ludu” nie znasz?
- A, to ten, nie wiedziałem! Bierzemy...

Publicysta „Trybuny Ludu” - to była rekomendacja...

Pełniłem kolejno funkcje: kierownika Działu „Sztandar Młodych – Dimanche” (wydanie niedzielne), sekretarza redakcji , a potem - zastępcy redaktora naczelnego. Kierownictwo redakcji składało się wtedy z redaktora naczelnego (Zbigniew Isaak, nazwisko podobno holenderskie) oraz trzech zastępców: Andrzeja Albrechta, Zdzisława Pisia i mojej skromnej osoby. Ponieważ nie miałem ukończonych studiów, otrzymałem od wydawcy propozycję dwuletniego stypendium w Wyższej Szkole Nauk Społecznych, obroniłem pracę magisterską i czekałem na skierowanie do pracy. Andrzej Albrecht uprzednio powołany został do Biura Prasy KC PZPR, a potem otrzymał propozycję wyjazdu na placówkę zagraniczną. Podobnie, jak w przypadku Kligerta, również od niego zażądano kandydata na zwalniane stanowisko. I, podobnie jak wtedy Kligert, zgłosił on moją kandydaturę, która bez oporów została przyjęta. Byłem przecież świeżo upieczonym magistrem, absolwentem WSNS-u i miałem za sobą wieloletnie doświadczenie dziennikarskie. Trudno było kwestionować taką kandydaturę.

Przez pierwsze kilkanaście lat moja praca, zdobywanie kwalifikacji, awanse i przeniesienia – odbywały się poza sferą świadomości kierowniczych kręgów, kształtujących ruch wydawniczy w kraju, na jego treści, jego oblicze. To, co mnie dotyczyło, działo się gdzieś „na dole” i nie miało wpływu na sprawy naprawdę ważne. Opanowałem natomiast pewną umiejętność, która okazała się bardzo pomocna w wytyczaniu dalszej drogi. Chodziło o sztukę przeprowadzania wywiadów z ludźmi ciekawymi, a nade wszystko zajmującymi ważne stanowiska i pozycje społeczne. Mechanizm działania był tu bardzo prosty. Jeśli wywiad podobał się temu, kto go udzielał, jeśli przy tym znajdował uznanie w redakcji i wśród czytelników, przynosił pożytek wszystkim stronom, nie wyłączając dziennikarza, który ów wywiad przeprowadzał. W ciągu pierwszych kilkunastu lat przeprowadziłem sporo takich – notowanych na żywo lub nagrywanych rozmów; miałem więc dość liczne grono przychylnie nastawionych osób na wysokich stanowiskach. Nie to zdecydowało, oczywiście, o dalszym rozwoju sytuacji.

Jedną z najważniejszych  takich osób okazał się dla mnie szef polskiej delegacji na Światowy Festiwal Młodzieży Demokratycznej w Wiedniu, zarazem ówczesny przewodniczący Zrzeszenia Studentów Polskich – Stefan Olszowski. Po pewnym czasie ze „Sztandaru Młodych” zostałem przeniesiony do Biura Prasy KC PZPR, a w parę miesięcy po mnie pojawił się tam w roli kierownika mój znajomy z Wiednia – Olszowski. Jak to się mówi: korzystny układ...

Wkrótce powierzono mi problematykę zagraniczną. Rzucił mi się w oczy „dziwny” stan organizacyjny redakcji, osób odpowiedzialnych za informowanie zagranicy o Polsce – stan rozproszenia. Opracowałem plan zreorganizowania całej służby informacji dla zagranicznej prasy i wydawnictw, sprawa została zatwierdzona na najwyższych szczeblach, w ramach RSW Prasa utworzono specjalną instytucję – Polską Agencję Interpress, powołano mnie na wiceprezesa RSW Prasy i w tej randze powierzono mi kierowanie Agencją.

Spośród bardzo wielu ekscytujących przygód i wydarzeń, jakie mnie wówczas spotkały – chciałbym wymienić trzy. 

Był rok 1972. Warszawę odwiedził wtedy amerykański milioner polskiego pochodzenia – Edward J. Piszek, znany z osiągnięć w popularyzowaniu Polski w USA. Zaproponowałem Mu dostarczenie rękopisu i kompletu ilustracji do wielokolorowej książki encyklopedycznej poświęconej Polsce oraz możliwość jej wydrukowania we Włoszech. Pan Edward zamówił 60 tysięcy egzemplarzy po dolarze sztuka, podkreślił jednak, że swoje plany wydawnicze realizuje we współpracy z Zakładami Naukowymi w Orchard Lake (Michigan), stanowisko więc wobec treści będzie mógł zająć dopiero po wysłuchaniu opinii tamtejszych naukowców. Kiedy po paru tygodniach ponownie przyjechał do Warszawy w towarzystwie przedstawiciela Orchard Lake Center (zresztą osoby duchownej) stanowisko było jasne i proste: ani pan Piszek, ani Zakłady Naukowe nie mogą firmować wydawnictwa historycznego, w którym nie byłoby informacji o agresji sowieckiej 17 września 1939 roku i o zbrodni katyńskiej z roku 1940...

Żeby spełnić ten postulat, musiałem dokonać ewidentnego „przekrętu”: w cenzurze przedstawiony był maszynopis BEZ 17 września 1939 i BEZ Katynia, a do druku i rozpowszechniania mam skierować tekst, zawierający te delikatne informacje. Dotychczas na terenie imperium sowieckiego takiej publikacji nie było. Jawne oszustwo wobec Urzędu Cenzury! Postanowiłem więc jednak poinformować mojego „politycznego szefa” - Stefana Olszowskiego. Kiedy zapoznał się ze sprawą i jej sprzecznymi aspektami, powiedział:

- Ja przecież całej tej historii nie muszę znać. Starania są Twoje, ryzyko jet Twoje, i decyzja jest Twoja. Sorry...

Napisałem te dwie informacje, włożyłem do portfela i postanowiłem polecieć do Mediolanu, gdzie zamierzałem je wręczyć drukarzom. Przed odlotem spotkałem się w Bristolu z moim rozmówcą z USA, informując go o rezultacie moich działań.

- I like You – powiedział na zakończenie rozmowy.
- I like You too – odpowiedziałem.

Książka robiła furorę po obu stronach Atlantyku. Po prostu – nikomu nie przyszło do głowy, żeby przypuścić, że drażliwe informacje są krajowego pochodzenia...

Następne pięć lat spędziłem na placówce korespondenckiej w Wiedniu, a kolejne trzy lata pełniłem funkcję reaktora naczelnego miesięcznika, wydawanego w trzech językach: ”Polnische Perspektiven”, „Perspectiv Polonaise” i „Polish Perspectives”; nie było więc również wersji polskiej, co znakomicie ułatwiało swobodę wypowiedzi i zwalniało z licznych ograniczeń.

Olszowski, który zdążył wyrosnąć na jednego z potencjalnych następców Gierka, został sekretarzem KC PZPR do spraw gospodarczych. Na najbliższym zjeździe wygłosił przemówienie, które, obok „nowych” myśli i haseł, zawierało cały arsenał zużytych „bezpieczników” i wyświechtanych powiedzeń. Pełno tam było „przodującej roli” partii, „przewodniej siły”, jaką był Związek Radziecki, „sojuszu” robotniczo-chłopskiego, „budowy zrębów socjalizmu” - i całej tej mowy-trawy, która zaśmiecała wszystkie oficjalne teksty. Wiedziałem, że spotkam się z zainteresowaniem.

Usiadłem więc i zrobiłem coś, czego w tamtym ustroju robić nie było wolno. Oczyściłem mianowicie tekst jednego z członków najwyższych władz z partyjnej frazeologii, czyniąc go znacznie bardziej czytelnym i przekonującym. Zamierzałem wydrukować go wyłącznie w językach obcych, jako niepodpisany artykuł redakcyjny w naszym miesięczniku. Złożyłem wizytę sekretarzowi KC i powiedziałem, że chciałbym skonsultować tekst związany z Jego wystąpieniem. Po paru stronach lektury Olszowski zaczął się śmiać i powiedział:

- Wiesz, stary, to zupełnie fajny tekst. Taki wolny od pustosłowia...

W latach roku 1979 jeszcze raz wyjechałem do Wiednia i do 1982 pełniłem funkcję dyrektora Instytutu Polskiego. Był to czas rodzącej się „Solidarności”, czas strajku w stoczni, prześladowania i internowania działaczy. Nie kryłem się z moim pozytywnym stosunkiem do „Solidarności”. W pracy Instytutu, w referatach, wygłaszanych w różnych środowiskach Wiednia, łatwo było to dostrzec. Skrócono mi o dwa lata pobyt, odwołano do kraju nie proponując żadnego zatrudnienia i kierując do tak zwanej „rezerwy kadrowej”. Po upływie roku przeszedłem na grubo przedwczesną emeryturę. W 1983 wystąpiłem z partii. W 1989 wybuchła III Rzeczpospolita.

Zaczynała się nowa epoka w życiu kraju. I w moim też.

czwartek, 6 lutego 2014

Wieczór narkomana


Narkomanem jestem od niedawna – od paru lat. Kiedy wykonano na mnie operację pomostowania aortalno-wieńcowego, czyli w 2003 roku (a dziś mamy 2014), okazało się, że oprócz paru leków związanych z ciśnieniem, tętnem, składem krwi – trzeba także pomóc mojemu organizmowi w pełnym wykorzystywaniu pożytków, jakie przynosi sen, nieporównywalny z niczym wypoczynek organizmu w stanie snu. A na to jest tylko jeden sposób – trzeba organizmowi dostarczać stale i regularnie (już do końca!) środek nasenny, który rychło staje się centrum powszedniego dnia, a wraz z nim owo centrum przenosi się bliżej nocy, spędzanej, jak w narkomańskiej pustce – bez snów i marzeń; albo się śpi, albo się człowiek budzi i przechodzi w stan czuwania. Tęskni się za owym usypianiem, za uwalnianiem się od codziennych myśli, dolegliwości i dokuczających bólów, ale także od dążeń, nadziei, rachub i oczekiwań, to nie jest zwyczajny sen – to jest noc narkomana. Oczywiście, dzień staje się bardziej ograniczony, a noc wyrasta do rangi celu marzeń, który ma przynieść Bóg wie co, a przynosi – błogosławioną pustkę. No więc – o nocy narkomana nie ma co pisać; noc jest pusta. Na pewno przynosi odprężenie i wypoczynek dla organizmu, ale to co nazywamy duszą, psychiką – nie budzi się rano wypoczęte i odprężone; uczucie pustki góruje nad wszystkim.
 
Oczywiście, środek nasenny typu nasen to nie heroina, ani nawet nie marihuana, które – stosowane stale - zabijają przecież totalnie. Nasen ogranicza pewnie sprawność działania, ale chyba nie zabija, jeżeli już – to bardzo powoli. Wydaje się, że środek nasenny działa głównie na pobudzenie potrzeby snu, i ułatwia usypianie. W moim przypadku sen spływa naprawdę szybko, a jedno uśnięcie starcza na długo. Nic więc dziwnego, że ten moment urasta w mojej wyobraźni do rangi najprzyjemniejszego momentu w ciągu dnia, a że noc będzie pusta, bez marzeń i snów - nie miejmy przecież nadmiernych wymagań.
 
Natomiast należy, bo to jest najciekawsze, pisać o wieczorze narkomana, o rytuale przygotowań do snu, które obejmują ostatnie kwadranse poza łóżkiem i pierwsze kilkanaście minut w łóżku. Rytuał jest, oczywiście, dobrze znany, każda czynność, powtarzana codziennie, ma swoje miejsce i swoją rolę, a zapomnienie o którejś lub o atrybucie, potrzebnym do jej wykonania, powoduje konieczność przerwania szeregu czynności, a nieraz i wstania z łóżka. Rzecz więc zaczyna się od przygotowania przedmiotów potrzebnych do zorganizowania zabawy, która zakończy się słodkim zaśnięciem. Myślę, że wykonanie pełnego „programu” ma swoje znaczenie dla ukołysania umysłu i wejścia na ścieżkę usypiania. Wspomnę króciutko, że zarówno ze względu na wiek, jak i żądania lekarzy, alkohol został z mojej diety skreślony.

Program zaczyna się od precyzyjnego ułożenia bielizny pościelowej. Przy moich 88 latach wciskający się pod kołdry, a pochodzący z przeciągów, chłód robi bardzo niemiłe wrażenie i pewnie przeszkadzałby w zaśnięciu, gdyby odczuwać go dłużej i bardziej dotkliwie, a przecież zasypiam bynajmniej nie bezpośrednio po (nawet wstępnym) opatuleniu się pościelą. Wtedy zaczyna rozgrywać się rytuał.

Jego sens i przebieg wyznacza persen – środek nasenny, którego połknięcie, a następnie popicie przygotowanym płynem, powinno być (i zazwyczaj jest) ostatnią czynnością przed zaśnięciem.

Zostało ustalone i przyjęte, że wydzielaniu śliny i spływowi persenu ku żołądkowi sprzyja ssanie w tym momencie cukierka; wybrałem więc mój od lat ulubiony karmelek o smaku mlecznomiodowym, produkowany w Niemczech pod nazwą Werthers Original. Dwa takie karmelki co wieczór kładę sobie koło poduszki. Dlaczego tylko dwa? - żeby nie zjeść więcej w czasie snu. A dlaczego aż dwa? - pierwszy zużywam bezpośrednio po połknięciu persenu; a drugi leży sobie, jako „gwarancja dobrego snu”.

Teraz przychodzi kolej na zapuszczenie kropli do (gasnących przecież...) oczu, pociągnięcie warg cieniutką warstewką kosmetycznego wosku, a czasami także zapuszczenie do nosa rozpylonego płynu, zapobiegającego napadom kataru.

Połykanie wspomnianych wyżej karmelków stało się z kolei powodem, dla którego zjadam przed snem dwie-trzy działki... mandarynki. Chodzi o to, żeby kwaśna mandarynka neutralizowała działanie słodkiego Wehrtersa, który mógłby niekorzystnie wpływać na proporcje kwasów żołądkowych. A po co?

Jesteśmy już blisko zakończenia. Ale jeszcze trzeba ów persen czymś popić... Pewien znajomy felczer z miasteczka, w którym mieszkam, pan xxx Kowalski, opowiedział mi kiedyś historyjkę o cesarzu Maksymilianie, którą zasłyszał był ponoć na poznańskim Uniwersytecie. Ów popularny w historii władca słynął rzekomo i z tego, że co wieczór spożywał 2-3 suszone śliwki, moczone w gorącej wodzie, przy czym skutki przechodziły oczekiwania. Spróbowałem i ja cesarskiego przysmaku, Moim osobistym wkładem w monarchiczną tradycję dietetyczną stało się dodanie do zaparzania paru ziarenek suszonych żurawin, co wzbogaca i smak, i kolor. Szklanka takiego naparu służy nie tylko do popicia persenu, ale pozostaje na całą noc i zostaje w jej czasie wypita.
 
Od czego więc jestem uzależniony? - Od persenu, Wehrtersów, mandarynek, śliwek, czy żurawin? Myślę, że od całej tej, cowieczornej ceremonii...