Narkomanem jestem od niedawna – od paru lat. Kiedy
wykonano na mnie operację pomostowania aortalno-wieńcowego, czyli w
2003 roku (a dziś mamy 2014), okazało się, że oprócz paru leków
związanych z ciśnieniem, tętnem, składem krwi – trzeba także
pomóc mojemu organizmowi w pełnym wykorzystywaniu pożytków, jakie
przynosi sen, nieporównywalny z niczym wypoczynek organizmu w stanie
snu. A na to jest tylko jeden sposób – trzeba organizmowi
dostarczać stale i regularnie (już do końca!) środek nasenny,
który rychło staje się centrum powszedniego dnia, a wraz z nim
owo centrum przenosi się bliżej nocy, spędzanej, jak w
narkomańskiej pustce – bez snów i marzeń; albo się śpi, albo
się człowiek budzi i przechodzi w stan czuwania. Tęskni się za
owym usypianiem, za uwalnianiem się od codziennych myśli,
dolegliwości i dokuczających bólów, ale także od dążeń,
nadziei, rachub i oczekiwań, to nie jest zwyczajny sen – to jest
noc narkomana. Oczywiście, dzień staje się bardziej ograniczony, a
noc wyrasta do rangi celu marzeń, który ma przynieść Bóg wie co,
a przynosi – błogosławioną pustkę. No więc – o nocy
narkomana nie ma co pisać; noc jest pusta. Na pewno przynosi
odprężenie i wypoczynek dla organizmu, ale to co nazywamy duszą,
psychiką – nie budzi się rano wypoczęte i odprężone; uczucie
pustki góruje nad wszystkim.
Oczywiście, środek nasenny typu nasen to nie heroina,
ani nawet nie marihuana, które – stosowane stale - zabijają
przecież totalnie. Nasen ogranicza pewnie sprawność działania,
ale chyba nie zabija, jeżeli już – to bardzo powoli. Wydaje się,
że środek nasenny działa głównie na pobudzenie potrzeby snu, i
ułatwia usypianie. W moim przypadku sen spływa naprawdę szybko, a
jedno uśnięcie starcza na długo. Nic więc dziwnego, że ten moment
urasta w mojej wyobraźni do rangi najprzyjemniejszego momentu w ciągu
dnia, a że noc będzie pusta, bez marzeń i snów - nie miejmy
przecież nadmiernych wymagań.
Natomiast należy, bo to jest najciekawsze, pisać o
wieczorze narkomana, o rytuale przygotowań do snu, które obejmują
ostatnie kwadranse poza łóżkiem i pierwsze kilkanaście minut w
łóżku. Rytuał jest, oczywiście, dobrze znany, każda czynność,
powtarzana codziennie, ma swoje miejsce i swoją rolę, a zapomnienie
o którejś lub o atrybucie, potrzebnym do jej wykonania, powoduje
konieczność przerwania szeregu czynności, a nieraz i wstania z
łóżka. Rzecz więc zaczyna się od przygotowania przedmiotów
potrzebnych do zorganizowania zabawy, która zakończy się słodkim
zaśnięciem. Myślę, że wykonanie pełnego „programu” ma swoje
znaczenie dla ukołysania umysłu i wejścia na ścieżkę usypiania.
Wspomnę króciutko, że zarówno ze względu na wiek, jak i żądania
lekarzy, alkohol został z mojej diety skreślony.
Program
zaczyna się od precyzyjnego ułożenia bielizny pościelowej. Przy
moich 88 latach wciskający się pod kołdry, a pochodzący z
przeciągów, chłód robi bardzo niemiłe wrażenie i pewnie
przeszkadzałby w zaśnięciu, gdyby odczuwać go dłużej i bardziej
dotkliwie, a przecież zasypiam bynajmniej nie bezpośrednio po
(nawet wstępnym) opatuleniu się pościelą. Wtedy zaczyna rozgrywać
się rytuał.
Jego
sens i przebieg wyznacza persen – środek nasenny, którego
połknięcie, a następnie popicie przygotowanym płynem, powinno być
(i zazwyczaj jest) ostatnią czynnością przed zaśnięciem.
Zostało
ustalone i przyjęte, że wydzielaniu śliny i spływowi persenu ku
żołądkowi sprzyja ssanie w tym momencie cukierka; wybrałem więc
mój od lat ulubiony karmelek o smaku mlecznomiodowym, produkowany w
Niemczech pod nazwą Werthers Original. Dwa takie karmelki co wieczór
kładę sobie koło poduszki. Dlaczego tylko dwa? - żeby nie zjeść
więcej w czasie snu. A dlaczego aż dwa? - pierwszy zużywam
bezpośrednio po połknięciu persenu; a drugi leży sobie, jako
„gwarancja dobrego snu”.
Teraz
przychodzi kolej na zapuszczenie kropli do (gasnących przecież...)
oczu, pociągnięcie warg cieniutką warstewką kosmetycznego wosku,
a czasami także zapuszczenie do nosa rozpylonego płynu,
zapobiegającego napadom kataru.
Połykanie
wspomnianych wyżej karmelków stało się z kolei powodem, dla
którego zjadam przed snem dwie-trzy działki... mandarynki. Chodzi o
to, żeby kwaśna mandarynka neutralizowała działanie słodkiego
Wehrtersa, który mógłby niekorzystnie wpływać na proporcje
kwasów żołądkowych. A po co?
Jesteśmy
już blisko zakończenia. Ale jeszcze trzeba ów persen czymś
popić... Pewien znajomy felczer z miasteczka, w którym mieszkam,
pan xxx Kowalski, opowiedział mi kiedyś historyjkę o cesarzu
Maksymilianie, którą zasłyszał był ponoć na poznańskim
Uniwersytecie. Ów popularny w historii władca słynął rzekomo i z
tego, że co wieczór spożywał 2-3 suszone śliwki, moczone w
gorącej wodzie, przy czym skutki przechodziły oczekiwania.
Spróbowałem i ja cesarskiego przysmaku, Moim osobistym wkładem w
monarchiczną tradycję dietetyczną stało się dodanie do
zaparzania paru ziarenek suszonych żurawin, co wzbogaca i smak, i
kolor. Szklanka takiego naparu służy nie tylko do popicia persenu,
ale pozostaje na całą noc i zostaje w jej czasie wypita.
Od czego więc jestem
uzależniony? - Od persenu, Wehrtersów, mandarynek, śliwek, czy
żurawin? Myślę, że od całej tej, cowieczornej ceremonii...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz