czwartek, 6 lutego 2014

Wieczór narkomana


Narkomanem jestem od niedawna – od paru lat. Kiedy wykonano na mnie operację pomostowania aortalno-wieńcowego, czyli w 2003 roku (a dziś mamy 2014), okazało się, że oprócz paru leków związanych z ciśnieniem, tętnem, składem krwi – trzeba także pomóc mojemu organizmowi w pełnym wykorzystywaniu pożytków, jakie przynosi sen, nieporównywalny z niczym wypoczynek organizmu w stanie snu. A na to jest tylko jeden sposób – trzeba organizmowi dostarczać stale i regularnie (już do końca!) środek nasenny, który rychło staje się centrum powszedniego dnia, a wraz z nim owo centrum przenosi się bliżej nocy, spędzanej, jak w narkomańskiej pustce – bez snów i marzeń; albo się śpi, albo się człowiek budzi i przechodzi w stan czuwania. Tęskni się za owym usypianiem, za uwalnianiem się od codziennych myśli, dolegliwości i dokuczających bólów, ale także od dążeń, nadziei, rachub i oczekiwań, to nie jest zwyczajny sen – to jest noc narkomana. Oczywiście, dzień staje się bardziej ograniczony, a noc wyrasta do rangi celu marzeń, który ma przynieść Bóg wie co, a przynosi – błogosławioną pustkę. No więc – o nocy narkomana nie ma co pisać; noc jest pusta. Na pewno przynosi odprężenie i wypoczynek dla organizmu, ale to co nazywamy duszą, psychiką – nie budzi się rano wypoczęte i odprężone; uczucie pustki góruje nad wszystkim.
 
Oczywiście, środek nasenny typu nasen to nie heroina, ani nawet nie marihuana, które – stosowane stale - zabijają przecież totalnie. Nasen ogranicza pewnie sprawność działania, ale chyba nie zabija, jeżeli już – to bardzo powoli. Wydaje się, że środek nasenny działa głównie na pobudzenie potrzeby snu, i ułatwia usypianie. W moim przypadku sen spływa naprawdę szybko, a jedno uśnięcie starcza na długo. Nic więc dziwnego, że ten moment urasta w mojej wyobraźni do rangi najprzyjemniejszego momentu w ciągu dnia, a że noc będzie pusta, bez marzeń i snów - nie miejmy przecież nadmiernych wymagań.
 
Natomiast należy, bo to jest najciekawsze, pisać o wieczorze narkomana, o rytuale przygotowań do snu, które obejmują ostatnie kwadranse poza łóżkiem i pierwsze kilkanaście minut w łóżku. Rytuał jest, oczywiście, dobrze znany, każda czynność, powtarzana codziennie, ma swoje miejsce i swoją rolę, a zapomnienie o którejś lub o atrybucie, potrzebnym do jej wykonania, powoduje konieczność przerwania szeregu czynności, a nieraz i wstania z łóżka. Rzecz więc zaczyna się od przygotowania przedmiotów potrzebnych do zorganizowania zabawy, która zakończy się słodkim zaśnięciem. Myślę, że wykonanie pełnego „programu” ma swoje znaczenie dla ukołysania umysłu i wejścia na ścieżkę usypiania. Wspomnę króciutko, że zarówno ze względu na wiek, jak i żądania lekarzy, alkohol został z mojej diety skreślony.

Program zaczyna się od precyzyjnego ułożenia bielizny pościelowej. Przy moich 88 latach wciskający się pod kołdry, a pochodzący z przeciągów, chłód robi bardzo niemiłe wrażenie i pewnie przeszkadzałby w zaśnięciu, gdyby odczuwać go dłużej i bardziej dotkliwie, a przecież zasypiam bynajmniej nie bezpośrednio po (nawet wstępnym) opatuleniu się pościelą. Wtedy zaczyna rozgrywać się rytuał.

Jego sens i przebieg wyznacza persen – środek nasenny, którego połknięcie, a następnie popicie przygotowanym płynem, powinno być (i zazwyczaj jest) ostatnią czynnością przed zaśnięciem.

Zostało ustalone i przyjęte, że wydzielaniu śliny i spływowi persenu ku żołądkowi sprzyja ssanie w tym momencie cukierka; wybrałem więc mój od lat ulubiony karmelek o smaku mlecznomiodowym, produkowany w Niemczech pod nazwą Werthers Original. Dwa takie karmelki co wieczór kładę sobie koło poduszki. Dlaczego tylko dwa? - żeby nie zjeść więcej w czasie snu. A dlaczego aż dwa? - pierwszy zużywam bezpośrednio po połknięciu persenu; a drugi leży sobie, jako „gwarancja dobrego snu”.

Teraz przychodzi kolej na zapuszczenie kropli do (gasnących przecież...) oczu, pociągnięcie warg cieniutką warstewką kosmetycznego wosku, a czasami także zapuszczenie do nosa rozpylonego płynu, zapobiegającego napadom kataru.

Połykanie wspomnianych wyżej karmelków stało się z kolei powodem, dla którego zjadam przed snem dwie-trzy działki... mandarynki. Chodzi o to, żeby kwaśna mandarynka neutralizowała działanie słodkiego Wehrtersa, który mógłby niekorzystnie wpływać na proporcje kwasów żołądkowych. A po co?

Jesteśmy już blisko zakończenia. Ale jeszcze trzeba ów persen czymś popić... Pewien znajomy felczer z miasteczka, w którym mieszkam, pan xxx Kowalski, opowiedział mi kiedyś historyjkę o cesarzu Maksymilianie, którą zasłyszał był ponoć na poznańskim Uniwersytecie. Ów popularny w historii władca słynął rzekomo i z tego, że co wieczór spożywał 2-3 suszone śliwki, moczone w gorącej wodzie, przy czym skutki przechodziły oczekiwania. Spróbowałem i ja cesarskiego przysmaku, Moim osobistym wkładem w monarchiczną tradycję dietetyczną stało się dodanie do zaparzania paru ziarenek suszonych żurawin, co wzbogaca i smak, i kolor. Szklanka takiego naparu służy nie tylko do popicia persenu, ale pozostaje na całą noc i zostaje w jej czasie wypita.
 
Od czego więc jestem uzależniony? - Od persenu, Wehrtersów, mandarynek, śliwek, czy żurawin? Myślę, że od całej tej, cowieczornej ceremonii...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz