środa, 7 sierpnia 2013

Nasze ślady: drzewa

Nasze ślady: drzewa
Dwa pierwsze kasztany - z których wyrosły i przetrwały długie dziesięciolecia dwa piękne kasztanowce - posadziłem, mając piętnaście lat. Miało to miejsce w roku 1940, na ul. Zgierskiej, na warszawskim Grochowie, opodal ściany jednopiętrowego domku, w którym znajdowało się mieszkanko, gdzie zamieszkaliśmy po wysiedleniu z Tamki na Powiślu. Niemcy, wierząc w zwycięstwo, postanowili przeznaczyć tamte tereny na dzielnicę „nur fuer Deutsche”. Zwycięstwo, jak wiadomo, nie nastąpiło, a częste naloty bombowe na dzielnicę, położoną wokół trzech mostów przez Wisłę, kazały okupantom rychło zrezygnować z tych planów. Kasztanowce przetrwały wojnę i następnych lat kilkadziesiąt. Padły ofiarą dopiero wybudowanego w pobliżu kolejnego domu z garażem, do którego wjazd przebiega w miejscu, gdzie rosły.
Długo potem nie miałem okazji sadzenia drzew. W połowie lat siedemdziesiątych, a więc po przeszło trzydziestu latach, na działce przy letniskowym domku w Zalesiu Górnym założyliśmy – wraz z żoną Teresą – niewielki sad. Przed sprzedaniem działki posadziłem jeszcze przy furtce dwa piękne, srebrne świerki.
Następne drzewa sadziliśmy w latach 1985 – 1996 w Pogorzelcu nad Liwcem. Wybudowaliśmy tam najpierw dom, a potem – po jednej jego stronie wyrosły drzewa owocowe, w tym piękny wiśniowy sad, niczym u Czechowa, a po drugiej – kilkadziesiąt (!) sosen. Dziś więc zapewne od łąk nad rzeką dom osłania sad, a od drogi wyrośnięty, sosnowy zagajnik.
Kolejne okazje sadzenia drzew dawały następujące po sobie zmiany miejsc pobytu. W Milanówku zostały po nas liczne drzewa i, obrastające cały taras, winorośle, w Pruszkowie gęsto obsadziliśmy parterowy balkon naszego mieszkania, z widokiem na sadzawki.
Bardzo sobie to cenię, że w miejscach, gdzie żyliśmy, pozostają po nas nowe drzewa. I to nie tylko te, które wyrosły z sadzonek, kupionych u ogrodnika, ale i takie, które zostały uratowane od nieuchronnej zagłady, samosiejki, wyrastające w miejscach nie dla nich przeznaczonych, jak choćby owe sosny w Pogorzelcu.
Od dwóch lat sadzimy drzewa wokół domu w Ośnie Lubuskim, moim na pewno już ostatnim domu, w którym spędzam osiemdziesiąty ósmy rok życia. Udało mi się przesadzić, rosnące między „kocimi łbami” ulicznego bruku, dwie sadzonki: lipy i klonu. Dom nasz stoi tuż przy liczącym ponad sto lat parku, obsadzonym ogromnymi lipami; moja lipka, przesadzana, kiedy jej wysokość wynosiła tyle, co butelka od piwa, dziś przewyższa nawet moją wyciągniętą nad głową rękę. Jesienią jej korona będzie kształtowana na postać kuli, jak to było również z lipami w Milanówku. Posadzony o rok od niej później klonik – nie sięga jej nawet „do pasa”.
Opowiastkę o pozostawionych przez nas w siedmiu miejscach Ziemi śladach – drzewach, chciałbym zakończyć paroma, trochę mnie nurtującymi, pytaniami. Oto przesadzony na Boże Narodzenie ponad trzymetrowy świerczek został pozbawiony swego „czuba” - obrośniętego igliwiem pręta, sterczącego spośród otaczającej go najwyższej „kondygnacji”, rozłożonych w koło gałązek. Po paru miesiącach jedna z tych gałązek „przejęła funkcję” czuba, zmieniając swe położenie, czyli przyjmując postawę pionową, stercząc ku górze. Była to swoista erekcja, której nie wykonały jednak pozostałe gałązki, zachowując dotychczasowe położenie. Co wydało takie polecenie? Co wybrało tę, a nie inną gałązkę? Czemu służy czubek świerka, wskazujący nieboskłon? Co dyktuje taki, a nie inny, kształt rozwijającej się rośliny?
Kto wie – może zechce odpowiedzieć...