poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Węgorze i szczupaki

Ta „historyjka” dotyczy właściwie tylko mnie samego i opowiada o drobnych przyjemnościach, jakie spotkały mnie dzięki... szczupakom. Żeby jednak sprawę nieco urozmaicić i powiązać z ogólną historią, zacznę od węgorzy. Paweł Jasienica mianowicie w swojej „Polsce Piastów” wspomina, że na rzece Liwiec znajdowało się sporo młynów wodnych. Prawdziwym kłopotem młynarzy były... węgorze, które ciągnąc na tarło i składanie ikry – od morza Wisłą, przez Bug i Liwiec – ku małym rzeczkom i ich źródłom, płynęły pod prąd, a napotykając po drodze przepusty przy młyńskich „zastawach”, gnane nieodpartym instynktem, tłoczyły się przy nich tak masowo, że zatykały owe przepusty, powodując liczne komplikacje i szkody.

- Ale musiało być tych węgorzy do wędzenia - pomyślałem i rozejrzałem się wokół siebie. Było to na przełomie wieków dwudziestego i dwudziestego pierwszego, nie zaś w średniowieczu, jak można by sądzić po moim wielosetletnim odnośniku. Mieliśmy wtedy (ja i moja rodzina) piękny, drewniany dom nad Liwcem w miejscowości Pogorzelec. Brzegiem naszej działki ciągnął się, wprawdzie niezbyt głęboki, ale za to liczący parę kilometrów długości, rów melioracyjny, jakich wiele w tych okolicach płynie przez otaczające łąki znajdując swoje ujście w Liwcu. Wiosną ułożyłem w poprzek rowu ułożyłem niewysoką tamkę z darniny, na nieco szerzej rozlanej powierzchni pojawiły się drobne rybki, sądziłem, że to uklejki, może nawet różanki – i nie okazywałem im zainteresowania. Pewien znajomy, starawy chłopina, który pasał krowy po drugiej stronie rowu, opowiadał mi, że za jego dzieciństwa, kiedy na przednówku doskwierał brak jedzenia, a szczególnie mięsa, jego matka brała kawałek siatki, albo po prostu kobiałkę i brodząc po najbliższym rowie, łowiła na obiad ryby: czasem węgorza, czasem szczupaka, a czasem trzeba się było zadowolić paroma garściami drobnicy. Z niedowierzaniem słuchałem tych opowieści o „głodnych czasach” i rybach, łowionych kobiałką w melioracyjnych rowach, ale miało się wkrótce okazać, że nie było to bynajmniej fantazjowanie.

Zanim jednak opowiem o mojej przygodzie ze szczupakami nad Liwcem, chciałbym wspomnieć miejsce, gdzie spędzałem szczęśliwe miesiące mojego dzieciństwa. „Laski, piaski i karaski”, które zgodnie z przysłowiem „ma szlachcic podlaski”, dla mnie oznaczały Kabat - mająteczek, należący do państwa Machnowskich, a położony niezbyt daleko od miejsca, od którego zacząłem niniejszą „historyjkę”, mianowicie po drugiej stronie Bugu, w gminie Długosiodło. Pani domu - Janina z Markuszewskich - była przyjaciółką z pensji w Pułtusku mojej matki i jej starszej siostry, naszej dobrej ciotki Cechy, która opiekowała się nami (mną i moim bratem Sławkiem) w czasie wakacji. Kabatowi poświęcę zresztą osobną „historyjkę”, tu potrzebuję tylko wątku węgorzy i szczupaka.

W Kabacie był mianowicie staw i młyn, napędzany częściowo wodą (póki starczało), a częściowo silnikiem. Pod turbiną wodną była ponoć głęboka jama w ziemi, w której to jamie żyły ponoć węgorze, zatrzymane przez śluzę w swej wędrówce Strugą ku źródłom. Wprawdzie na własne oczy żywego węgorza w Kabacie nie widziałem, ale ładnie mi się ta opowieść komponowała z informacjami Pawła Jasienicy, boć okolice to przecież nieodległe. Natomiast przygoda ze szczupakiem byłą całkowicie realna. Pewnego lata remontowano śluzę i niezbędne było w tym celu całkowite spuszczenie wody ze stawu. Oczywiście – w głębszych miejscach, wśród wodorostów pozostawały liczne okazy różnych gatunków ryb; czekały już na nie żydowskie furmanki, których właściciele kupowali towar „na pniu” i pośpiesznie odwozili do Długosiodła albo na stację kolejową w Przetyczy. Brodząc po odsłoniętym dnie stawu, natknąłem się na potężne cielsko szczupaka, chwyciłem je oburącz powyżej płetwy ogonowej i z dumnym okrzykiem uniosłem ku górze. Ogon szczupaka był już wyżej, niż moja twarz, a byłem przecież wyrośniętym, trzynastoletnim chłopakiem! Po chwili ryba wyprężyła się i spięła jak klamra – i oboje znaleźliśmy się w otchłani błota, budząc żywe zainteresowanie czekających na takie okazy kupców.

Minęło „drobne” sześćdziesiąt lat, szczupaki wielokrotnie łowiłem albo kupowałem – i oto znów pojawia się szansa na przygodę z udziałem tej szlachetnej ryby. Po parotygodniowej nieobecności ponownie patrolując mój rów, kiedy lustro wody bardzo znacznie się obniżyło, a koryto zamieniło się w parę sporych kałuż, dostrzegłem wśród wodorostów budzące ciekawość stworzonka. Na pierwszy rzut oka przypominały małe krokodylki. Spłaszczone pyszczki, zajmujące chyba jedną trzecią całego stworzonka, powolne ruchy wśród oplątujących je wodorostów, zielonoszara barwa... Szybko skojarzyłem obrazy – to nie były różanki ani oklejki, to były szczupaczki, które zdążyły już podrosnąć do długości ołówka.

Dalsze przebywanie ich w wysychającym rowie było nie do pomyślenia. Parokrotnie przemierzałem drogę z mojej działki do Liwca, za każdym razem niosąc wiadro pełne wody, a w nim – szczupaczki. Spełniłem wzorowo obowiązek wobec przyrody – zarybiłem Liwiec szczupakami w ilościach znacznie większych niż nie tylko złowione, ale i w ogóle skonsumowane przeze mnie okazy tego gatunku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz