niedziela, 19 maja 2013

Donos i Davos czyli Paszport dla przyjaciela

Twórczością Tomasza Manna, a już szczególnie „Czarodziejską górą” zajmowałem się, oczarowany, przez wiele, wiele lat. Z kolei przed prawie pięćdziesięciu laty, jako korespondent podróżowałem sporo po Szwajcarii. Moje dziennikarskie obowiązki i zainteresowania koncentrowały się jednak, ze zrozumiałych względów, na Genewie, Bernie czy Zurychu. Położone wysoko w górach uzdrowisko Davos, gdzie – jak wiadomo - toczy się akcja wspomnianej powieści, leżało daleko od moich dróg i autostrad...

Wyprzedzając fakty, które za chwilę opiszę, dodam, żeTadeusza Borkowskiego poznałem towarzysko w Warszawie w połowie lat sześćdziesiątych. Zaprzyjaźniliśmy się serdecznie i blisko. Był już wtedy rozwiedziony. Jego niegdysiejsza małżonka, wraz z kilkuletnim synkiem, przed paroma laty wybrała (jak się wtedy mówiło) wolność w czasie pobytu w USA. Tadeusz był ceniony i towarzysko, i zawodowo, a już szczególne powodzenie miał u pań. Jego kariera zawodowa także rozwijała się bez przeszkód. Młody, bardzo zdolny lekarz, specjalista w zakresie nefrologii dziecięcej, został w 1963 roku uszczęśliwiony niezwykle w tamtych czasach atrakcyjną propozycją rocznego (!) stypendium w Szwajcarii. Długo świętowaliśmy ten sukces.

Aliści na drodze do szczęścia pojawiła się przeszkoda. Zrozpaczony kandydat na stypendystę przekazał mi hiobową wieść: odmówiono mu paszportu.

- Ratuj... wyjąkał, nawet nie wierząc w taką możliwość.
 
Bo w istocie - co można było w tej sytuacji zdziałać?

W czasie, kiedy mego przyjaciela los dotknął tak boleśnie, uczestniczyłem w posiedzeniach komisji „zatwierdzającej” dziennikarskie wyjazdy zagraniczne. Przewodniczył jej sekretarz generalny Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, a składała się ona z przedstawicieli wydawców prasy, Polskiego Radia, no i – oczywiście – stosownych, a decydujących instytucji. Najbardziej, co zrozumiałe, liczył się głos reprezentanta Biura Paszportów, będącego komórką Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Przyszedł mi do głowy dosyć obłędny pomysł: „a może jego właśnie zapytać?”

W przerwie najbliższego posiedzenia odwołałem go na bok i spytałem:
 
- Zajmujecie się wyjazdami dziennikarzy. Czy możecie mi łaskawie powiedzieć kto u Was „prowadzi” sprawy wyjazdów lekarzy? 
- Również ja.
- A, to pewnie wiecie, czemu odmówiono wydania paszportu Tadeuszowi Borkowskiemu?
- Nie pamiętam, ale sprawdzę...

Na następnym posiedzeniu powiedział: na Waszego znajomego wpłynął donos. Jedna pani twierdzi, że on wyjeżdża głównie po to, żeby zejść się żoną i pozostać na Zachodzie...
- Ależ to nieprawda... - próbowałem przekonywać. Znam sytuację i wiem, że wróci na pewno...
- A kto to może wiedzieć? Jest zawiadomienie, podpisane przez osobę godną zaufania, a jeśli rzeczywiście „podmiot” nie wróci, to rozmowa mojego szefa ze mną byłaby krótka: „za to wam płacą, żebyście pilnowali porządku; sygnał jest? - to reagujcie!”
- Czy na prawdę nie ma na to żadnej rady? 
- Rada jest, i to prosta. Obowiązuje zasada „papier na papier”. Jest donos? - Jest. Trzeba go „przykryć” oświadczeniem kogoś też budzącego zaufanie, że ręczy za to, iż tow. B. wróci do kraju, czyli nie „wybierze wolności”.
- A moje poręczenie by wystarczyło?
- No, pewnie! Tylko – czy wiecie, jakie ryzyko bierzecie na siebie? „Wicie, rozumicie”. Koniec kariery i grube nieprzyjemności...

W rozmowie, jaką odbyliśmy, Tadeusz złożył wobec mnie przysięgę, że wróci, ja złożyłem oświadczenie w Biurze Paszportów. Dostał paszport, wyjechał, i wrócił. Potem ponownie wyjechał z „Orbisem”na wycieczkę do Paryża, tam przesiadł się na inny pociąg i wrócił do Szwajcarii. Ale to była wycieczka, sprawa dotyczyła nie mnie, tylko „Orbisu”. Lata potoczyły się... Po długim konaniu skończył się w Polsce komunizm, różne mieliśmy obaj przygody, aliści w 1999 roku paryska „Kultura”, z którą przed pewnym czasem nawiązałem współpracę, zamieściła mój kolejny materiał. Mieszkałem wtedy w Milanówku, dokąd dodzwonił się mój przyjaciel – Tadeusz Borkowski. Opowiedział, że stale czyta „Kulturę” i znalazł tam moje nazwisko! Redakcja podała mu mój telefon, zadzwonił i... zaprasza mnie do Szwajcarii. Z wrażenia mało nie spadłem z krzesła, ale szybciutko pozbierałem się, poleciałem samolotem do Zurychu i wpadłem mu w ramiona. 
 
Okazało się, że w jakiś czas po zakończonym sukcesem stypendium, zgłosił się do niego pośrednik z propozycją.

- Panie doktorze, kup Pan willę...
- Ależ proszę Pana, ja nie mam takich pieniędzy, ja jestem emigrant...
- Przede wszystkim Pan jesteś lekarz, a pieniądze to są w banku! Kredyt pod zastaw tej willi ja Panu załatwię! Od tego jestem... 
 
Wyjaśnił mu, że pewien Jego kolega po fachu - lekarz prowadzący prywatną praktykę, przechodzi na emeryturę i sprzedaje willę razem z ową praktyką, do której – oprócz stałych pacjentów - przynależą: gabinet rentgenowski, sala masażu, laboratorium chemiczne itd. Wszystko to razem przynosi przyzwoity dochód, pozwalający na spokojną spłatę kredytu i dostatnie życie... Ale klient – musi być też lekarzem, bo inaczej trzeba by to wszystko likwidować, a kto ma na to pieniądze?! Tadeusz bał się okropnie, że nie zarobi na tym i pójdzie z torbami. Po miesiącu jednak, kiedy zajrzał do konta, przekonał się, że rata kredytu została spłacona, a kwota oszczędności na koncie lekko wzrosła. Następne okresy przyniosły już poważny dochód, pan doktor objął opieką dwa pobliskie domy starców i... życie było piękne! 
 
- Dobrze, dobrze – powie Czytelnik, ale co do tego ma Tomasz Mann i Davos?! Otóż mój przyjaciel, specjalista przecież od leczenia dziecinnych nerek, zanim nabył prywatną praktykę, pracował przez pewien czas tu, w dziecięcym sanatorium, „wo Kinder zur Gesunheit kommen”, jak głosi slogan z reklamowej broszury. Goszcząc mnie w Szwajcarii, zawiózł do Davos. Jako były mieszkaniec kurortu, a również zapalony czytelnik Manna, wiele mi opowiedział, a także pokazał mi miejsca opisane w „Czarodziejskiej Górze”. Dziękuję!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz