wtorek, 14 maja 2013

Mój niemiecki "kuzyn"

Stryj Roman był przeciwieństwem swego brata, czyli mego ojca. Jak Sławek po ojcu, a ja po matce, tak zdaje się ojciec wziął większość cech po dziadku Andrzeju, a stryj po babce Wacławie. Bez polotu, ale solidny i stateczny, niepijący i niepalący, oszczędny i przykładny małżonek, mógł imponować nagromadzeniem cnót. Ożeniony był z ciotką Marysią z domu Trofimiuk, a więc według wszelkiego prawdopodobieństwa Białorusinką, choć z rodziny katolickiej, więc optującej za Polską. Mieli dwóch synów: starszego o rok od Sławka (który z kolei był o dwa lata starszy ode mnie) Tadka i młodszego ode mnie o rok Zbyszka. Przed wojną mieszkali w Legionowie, gdzie stryj - w stopniu sierżanta - zawiadywał magazynem gazu, używanego do napełniania balonów. Pewnego razu magazyn wyleciał w powietrze, stryj razem z nim, po czym pozostał na zawsze inwalidą o jednej krótszej nodze, chodzącym stale o lasce. Po przejściu na wojskową emeryturę wyjechał w rodzinne strony Trofimiuków, kupił czy wybudował dom w Brześciu i objął jakieś dość ważne stanowisko na tamtejszej stacji kolejowej.

Pierwszą okupację sowiecką przeżyli, zdaje się, głównie dzięki pomocy białoruskiej rodziny, na drugą już nie czekali, przed nadejściem Rosjan zjechali we czworo do Warszawy i zamieszkali razem z nami w mieszkaniu babki, w sumie osiem osób w dwóch pokojach z kuchnią, tyle tylko, że matka i Sławek mieli ciągłe nocne dyżury w swojej centrali telefonicznej. Pamiętam wspólną ze stryjami wizytę u jakiegoś wujecznego dziadka Gąsani, staromiejskiego szewca jak z wiersza Or-Ota, mieszkającego na najwyższym piętrze w kamienicy na Starym Rynku, o wielkiej, ciemnej, sklepionej izbie z niemniej wielkim, głębokim wykuszem, w którym mieścił się warsztat szewski, ściany pokryte były klatkami z kanarkami zanoszącymi się śpiewem, a z okna rozciągał się widok na Wisłę, Pragę i lasy wokół niej. 

Obu stryjecznych braci wtajemniczyłem w moją konspirację dopiero na krótko przed Powstaniem. Zbyszek znalazł się w centrum miasta, wywieziony do Niemiec pozostał po wojnie na zachodzie służąc w polskich kompaniach wartowniczych. Ożenił się z Niemką, wyemigrował do Australii i dożył tam swoich lat.

Mój starszy stryjeczny brat, nie będąc żołnierzem AK, zdecydował się iść ze mną do powstania. Po odwołaniu rozkazu natarcia na lotnisko i przejściu pułku do ponownej konspiracji, przedostaliśmy się obaj na Opaczewską. Tadek trafił do obozu w Pruszkowie, skąd udało mu się przy ludzkiej pomocy wydostać. Przebrnął przez puszczę Kampinoską, częściowo przeszedł, a częściowo przepłynął Wisłę i dotarł do Legionowa, gdzie miał dalszą rodzinę. Córka owych kuzynów zakochana była w... niemieckim żołnierzu, pracowniku kuchni stacjonującego tam oddziału Wehrmacht'u. Tadek zatrudniony został przez niego jako pomocnik w kuchni polowej i przed styczniową ofensywą sowiecką, wraz z owym oddziałem niemieckim, rozpoczął ewakuację na południe. Kiedy powstał plan wspólnego wywikłania się z wojny Tadeusza, kuzynki i niemieckiego żołnierza - nie wiem, w każdym razie jej koniec zastał towarzystwo w Austrii, skąd całej trójce udało się przedostać do Włoch. Wobec władz włoskich Niemiec przedstawiony został jako... brat Tadeusza - Zbyszek, który rzekomo w wyniku kontuzji ogłuchł i stracił mowę, a także dowód osobisty. Były niemiecki żołnierz trochę mówił już po polsku, za mało jednak, by udawać Polaka. We Włoszech spotkali się z moim ojcem, który służył w II Korpusie i wtajemniczyli go w sekretne rozwiązanie problemu jego rzekomego bratanka. Mistyfikacja udała się, ów Niemiec (już jako Polak) i nasza kuzynka, połączeni węzłem małżeńskim, osiedli po paru latach w Kanadzie.

We Włoszech Tadeusz spotkał piękną ponoć dziewczynę z Czarnogóry o imieniu Darinka, która dla niego zostawiła polskiego oficera, co tamten skwitował samobójstwem. To polskoserbskie stadło wydało na świat dwoje dzieci: syna i córkę. Rodzina przebywała przez parę lat w obozie dla DP-isów na brytyjskiej ziemi, by potem stać się również Kanadyjczykami. Po przybyciu do Kanady Tadeusz opanował zawód spawacza i pracując za kołem polarnym zarobił na kupno domku w Niagara Falls, gdzie następnie pracował wiele lat jako konserwator obrabiarek sterowanych komputerami. Jak z dumą opowiadał jego syn - chodził po hali fabrycznej w białym fartuchu i przykładał - jak lekarz do piersi pacjenta - stetoskop do skrzynki, kryjącej mechanizm sterowniczy obrabiarki, wychwytując wrażliwym uchem podejrzane szmery, co pozwalało na zapobieżenie powstaniu uszkodzenia, a tym samym na uniknięcie kolosalnych strat, jakie powstałyby w wyniku produkcji detali z defektem. Był tak ceniony, że nawet po przejściu na emeryturę utrzymano z nim współpracę. 

Jeszcze w owym obozie na terenie Wielkiej Brytanii kupił dzieciom wcale nie dziecinną książkę. Jak zaświadcza jego syn, a mój stryjeczny bratanek - Zbyszek, książka ta, od której oczu nie mógł oderwać, zdecydowała o jego życiu. Kształcony na managera hotelowego i kuszony zawrotną karierą w którejś z międzynarodowych sieci hotelarskich, gdzie zarobkował już w czasie nauki, wybrał jednak karierę akademickiego nauczyciela literatury angielskiej na uniwersytecie w Toronto. Profesor Zbigniew Solecki zwykł był mawiać: „Jestem bardzo szczęśliwy, skoro gotowi są płacić mi za to, co najbardziej lubię, czyli za czytanie książek...” . Ślad tamtego gwiazdkowego wydarzenia zawarty jest w dedykacji, wydrukowanej na jego książce o przemianach w Czechosłowacji w czasach komunizmu, na marginesie twórczości Josefa Škvoreckiego, zatytułowanej „Praguer Blues”: „For Tadeusz Solecki and Darinka Mijatović-Solecki who far away nad long ago bought their children an English encyclopaedia”...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz