poniedziałek, 6 maja 2013

Było nas dwu

Utracić brata, z którym żyło się tak blisko i tak dobrze rozumiało, to chyba największy cios, jaki może człowieka dotknąć. To tak, jakby część mojej osoby, mojej istoty, i to ta lepsza, przestała istnieć, odeszła. Nic nas nie dzieliło i nie mogło podzielić. Byliśmy jednym w dwu postaciach. To ogromne bogactwo i szczęście.

Czas i losy rodziny sprzyjały zacieśnianiu łączących nas więzów, choć nie zdawaliśmy sobie przecież sprawy ani z tego, ani z samych tych więzów. Najstarsze z zachowanych zdjęć pokazuje dwóch chłopców w jednakowych ubrankach i beretach. Jeden jest pogodny, filuternie uśmiechnięty, jakby „robił oko” do kamery, drugi – ponury, smutny, naburmuszony, jakby z żalem o coś do całego świata. Ten pierwszy ma może sześć lat, wynikałoby z tego, że drugi – przeżył cztery. Taki układ uśmiechów u jednego i opuszczonych kącików ust u drugiego utrzymywał się niemal stale: on był wesoły, zalotny i – dzięki temu – lubiany przez wszystkich. O nim mówiło się w rodzinie, że będzie artystą, o mnie, że zostanę kupcem i będę zapewniał artyście pieniądze. Wróżba się niemal spełniła, w każdym razie zadatki na jej spełnienie były wyraźne. Nasze dzieciństwo nie było ani łatwe, ani przyjemne. Chyba pierwsze moje zachowane wspomnienie, to chwila kiedy idziemy po alejce toruńskiego lasku nad Wisłą, trzymamy się za ręce i obaj... płaczemy. Utrata toruńskiej „kolebki”, przenosiny do ciasnego mieszkanka dziadków, bieda towarzysząca pierwszym latom w Warszawie, a na tym tle wyraźny koniec miłości i czułości rodziców wobec siebie – odbijał się i na nas. Smutne to były lata.

Ojciec, żywiąc naiwną nadzieję, że „jakoś to będzie”, nie powiedział matce o utracie posady, wychodząc rano niby to „do pracy”, robił długi i dawał coraz to mniejsze sumy „na życie”. Kiedy prawda wyszła jaw, trzeba było wszystko sprzedać na pokrycie kosztów podróży, a długi nie zostały spłacone do wybuchu wojny. Był pewnie 1930 rok... Przez pierwsze lata w Warszawie zatrudniał się jako księgowy między innymi (dzięki protekcji wuja kpt. Władysława Brejdyganta) w Wyższej Szkole Wojennej, czy w Kasynie Oficerskim, by wreszcie objąć stałą posadę w administracji Domu Akademickiego na pl. Narutowicza w Warszawie.

Pierwsza praca mamy – była liczarką korków w fabryczce na Tamce - przynosiła zapłatę dzienną w wysokości... jednego złotego do ręki. (Kiedyś widziałem nad Wisłą, jak piaskarz opłacał robotników za przewożenie taczkami piasku z jego przycumowanej przy brzegu „krypy” (dużej łodzi), na którą wysypały go czerpaki „dragi” (mechanicznej koparki); stał na drodze do konnej platformy i wtykał jakieś monety w ręce pchających taczki robotników. Bez podatku, księgowości, sporów... ale co to musiały być za marne grosze – miedziaki!) Mamy groszowa zapłata była pierwszym zarobkiem w Warszawie, póki nie wystarała się o posadę telefonistki w Pruszkowskiej Elektrowni, której biura mieściły się w„drapaczu chmur”, czyli 16-piętrowym budynku „Prudential” na placu Napoleona. Oprócz znacznie przyzwoitszej płacy, mama zyskała prawo do ulgowego (a może - darmowego) prądu, dzięki czemu skończyło się oświetlanie dziadków mieszkania naftowymi lampami. Zapamiętałem też darmowe bilety, jakie otrzymywała z pracy do zakładu kąpielowego na Chmielnej, gdzie wraz z nami oboma zażywała (i my osobno też!) kąpieli w wannach. 

Wybuch wojny zaćmił wszystko, co działo się w naszym życiu w ostatnich latach przed nim. Sławek zdał już wówczas do trzeciej klasy gimnazjum, ja ze swoimi trzynastoma laty ukończyłem szkołę powszechną i zostałem przyjęty do tego samego co on, III Miejskiego Gimnazjum Męskiego na ul. Śniadeckich. Na tym zresztą skończyła się wówczas moja gimnazjalna nauka, Sławka mama posłała na komplety, ja (zgodnie widać z dawnymi planami) poszedłem po roku do szkoły handlowej, by w 1941 rozpocząć pracę zarobkową jako praktykant w sklepie Firmy J. Meinl na ul. Brackiej, potem – Kruczej. Korzyści zresztą, jakie przynosiła ta praca, liczyły się w naszej sytuacji, ponieważ pracownicy otrzymywali (co prawda niewielkie) „deputaty” żywnościowe, trochę od firmy, a trochę od kierownictwa sklepu. Sławek zaczął wkrótce pracować w tej samej centrali telefonicznej co mama, zrobił na kompletach maturę i wstąpił na – działającą bez zezwolenia władz, jak wszystkie wyższe uczelnie - Akademię Sztuk Pięknych. Dzięki swoim talentom został tam zresztą przyjęty z otwartymi ramionami. Dzięki rozlicznym kontaktom towarzyskim dał się poznać wielu osobom jako bardzo zdolny młody malarz i rysownik. Ocalały trzy jego prace z końcowych lat okupacji. Najcenniejsza dla mnie spłonęła. Było to, ujawniające autentyczny talent, opracowanie wiersza Juliana Ejsmonda „Miłość wieczna”. Byłem wówczas zakochany (pierwszy raz w życiu...) w koleżance z czwartej klasy wieczorowej szkoły handlowej – uroczej Niusi Szpecht. Mój dobry brat wykonał na moją prośbę urocze dziełko kolorowym tuszem: pięknie wykaligrafowany tekst, ozdobiony licznymi rysunkami i zdobnikami. Wręczyłem je solenizantce, ku zdumieniu i zachwytowi imieninowych gości, na przyjęciu imieninowym. Był lipiec 1944 roku. Za parę dni miało wybuchnąć powstanie.

Do plutonu „Roga” w kompanii „Andrzeja” 7 pp Armii Krajowej wciągnął mnie wiosną 1943 roku szkolny kolega z powszechniaka – Bogdan Konopka o niepraktycznym pseudonimie „Światowid”. Pracował wtedy w zarządzanym przez Niemców wydawnictwie kartograficznym, skąd – razem z innymi AK-owskimi żołnierzami – wynosili mapy sztabowe. Wsypa nastąpiła pod koniec roku, Bogdan zginął wraz z innymi; sprawa jest opisania w historii polskiej kartografii.

Konspirowałem, brałem udział w małym sabotażu, kolportowałem podziemne wydawnictwa (między innymi wydany przez „Miecz i Pług” w 1944 roku Arkadego Fiedlera „Dywizjon 303”, którego egzemplarz mam do dzisiaj), ukończyłem szkołę podoficerską, awansując na kaprala, zostałem zastępcą dowódcy drużyny i... 1-go sierpnia zameldowałem się na podstawie wyjściowej na ul. Słowiczej na Okęciu. Celem naszego ataku miały być bloki zajęte przez oddziały Luftwaffe z pobliskiego lotniska. Jak wiadomo – rozkaz ataku został przez dowódcę pułku odwołany, ale to już inna historia.

Mój straszy brat, mimo licznych kontaktów nie brał udziału w konspiracji. Kiedy w przeddzień powstania zobaczył w naszym mieszkaniu parę sztuk broni mojego plutonu, poprosił mnie, żebym objaśnił mu obsługę i działanie stena. Sam natomiast pokazał mi egzemplarz konspiracyjnego wydawnictwa, w którym zamieszczony był jego pierwszy i ostatni w życiu rysunek. Egzemplarz ten spłonął wraz z naszym mieszkaniem na Opaczewskiej. Oto wyznanie mojej najcięższej porażki: do dziś, mimo wysiłków i starań w poszukiwaniu wchodzącego w grę pisma – nie udało mi się znaleźć i zidentyfikować żadnego egzemplarza z rysunkiem. Moja przeklęta pamięć nie zachowała tytułu pisma i treści rysunku. Niewiarygodne? Ale prawdziwe.

Rozstaliśmy się w poniedziałek 31 lipca, w dniu poprzedzającym wybuch powstania. Sławek udał się do pracy, do centrali telefonicznej na Placu Napoleona, ja dopiero następnego dnia rano dowiedziałem się, że mam stawić się na Okęciu, dokąd zresztą wyszliśmy natychmiast piechotą z Opaczewskiej wraz z dowódcą mojego plutonu – podchorążym „Rogiem”, który mieszkał w tej samej kamienicy.

Co działo się dalej z moim bratem – wiem już tylko z relacji. Prawdopodobnie zgłosił się do pierwszego z brzegu oddziału w okolicach placu Napoleona, okazała się nim grupa „Narocz” walcząca w szeregach Batalionu „Parasol”. Byli na Woli, potem w Śródmieściu. Z Jego ostatniego listu do naszej Mamy wiem, że złożył przysięgę, a potem przeszedł do „Śródmieścia Południowego", na drugą stroną Alej Jerozolimskich. Zginął 16 września na ul. Hożej w czasie bombardowania kina „Urania”, gdzie mieścił się obóz jeniecki dla Niemców, nadzorowany przez oddział, w skład którego wchodził. Jego śmierć została opisana i udokumentowana w dwóch książkach: monografii Piotra Stachiewicza „PARASOL” (Instytut Wydawniczy „PAX”, 1984), i wspomnieniach Stanisława Pempela „POD ZNAKIEM LWA I SYRENY”, wydanych w postaci kopii maszynopisu (OFICYNA WYDAWNICZA „RYTM”, 1989). Ekshumacji zwłok dokonałem własnymi rękami; zostały pochowane są na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz