poniedziałek, 13 maja 2013

Domowe anegdotki

Jak wiadomo, jestem zakamieniałym pesymistą. Kiedyś, w pełni lat męskich, kiedy byłem wysokim, przystojnym (jak mówiły panie) mężczyzną z czupryną blond nad myślącym czołem, nie zaś już tylko „ładnym chłopcem”, nieco za bardzo podobnym do dziewczynki – pewien zaprzyjaźniony psychiatra powiedział: Panu, jeżeli się przyśnią przyjemne sceny z jakąś panienką, to nawet we śnie pomyśli Pan „po jaką cholerę taka fajna dziewczyna zadaje się z takim... fujarą”!

Można by podumać nad tym – skąd w człowieku biorą się takie pokłady pesymizmu? Przecież nie z doświadczenia, ani – tym mniej - z obserwacji. Pewnie dziedziczy się taki mankament w genach. Jeśli tak – to nawet wiem po kim...

Moja bardzo kochana, bardzo dobra i mądra Mama karmiła mnie i mojego starszego brata opowiastkami z najbardziej odległych zakresów, mającymi ze sobą taki związek, że owiane były pesymizmem. Z czasów na przykład około 1905 roku, kiedy była jeszcze małą dziewczynką, pochodzi opowieść o tym, jak siedzi latem na balkonie w mieszkaniu na ulicy Browarnej, na warszawskim Powiślu, a z dołu rozlega się dźwięczny klekot, jaki wydają końskie kopyta, uderzając o bruk. Po chwili spod balkonu wyłania się wataha kozaków, z karabinkami na plecach, i Mama myśli: „właściwie - po co żyć?” Droga myślenia była taka: kozacy to symbol carskiego terroru, rozpędzania manifestacji, wyłapywania ukrywających się ludzi, batożenia, rozstrzeliwania, symbol rosyjskiego panowania nad Polską; pojawiają się, jak na zawołanie. Więc – po co żyć?

Z zupełnie innych zakresów wziąłem powiedzonko: „do Zosi - to się podnosi, a do Jadwisi – to wisi”... Ktoś tak nieprzyzwoicie opisywał sytuację dwóch siostrzyczek, z których młodsza Zosia była urocza i przystojna, a starsza Jadwisia przygasała w jej cieniu, zazdroszcząc powodzenia i powszechnej sympatii. Rzecz nie miałaby żadnego znaczenia, gdyby nie fakt, że moja Mama Jadwiga miała młodszą siostrę Zosię, która w każdym razie odpowiadała obrazkowi z opowiastki.

W Toruniu przychodziła pomagać Mamie przy dzieciach córka sąsiada - bezrobotnego Niemca. Śmiesznie mówiła po polsku. Na przykład chcąc powiedzieć „no, zjedz wreszcie!”, tłumaczyła sobie idiom ze swojego języka i mówiła „zrób, co zjesz!”. 

Często siadaliśmy „po turecku” we czworo (razem z Nią) na stole pod lampą, Mama czytała na przykład „Sierotkę Marysię...”, w czasie której wszyscy płakaliśmy, albo uczyła nas dni tygodnia. Śpiewaliśmy wtedy:
 
„Ksiądz mi zakazował, żebym nie całował w przedziałek,
a ja sobie muszę uradować duszę w poniedziałek!”
potem szło: „aktorek - we wtorek”, „pod brodę - we środę”, „amantek - we czwartek”, dziewczątek – w piątek”, „pod płotem – w sobotę i wreszcie „w niedzielę – za wiele”!

Podobno nauczyli Ją tej piosenki Legioniści.

Biedna, kochana Mama. Nie miała lekkiego życia. Trudności materialne, kłopoty ze zdrowiem, dwie wojny, z których ta druga zadała cios straszliwy – w powstaniu warszawskim zginął ukochany, pierworodny syn Sławek. Przypłaciła to parokrotnym wylewem krwi do mózgu, do końca życia nie odzyskała pełnej sprawności.

Mój Ojciec wrócił z eskapady wojennej w 1947 roku – po kampanii wrześniowej przeszedł Węgry, Bliski Wschód, Tobruk, Monte Casino i demobilizację w Wielkiej Brytanii. Po powrocie opiekował się Nią troskliwie, aż do Jej śmierci w późnych latach siedemdziesiątych.

1 komentarz: