W
ciągu mijających dziesięcioleci, a jest już ich dziewięć, co
jakiś czas wracają echa lat minionych. Przywilej czy wyrok? Im
dalej od tamtych wydarzeń, od źródeł wydobywającego się z
otchłani echa, tym głośniej i wyraźniej je słychać. Łatwiej
jest żyć na początku, coraz trudniej w miarę upływu lat.
W jakiś czas po powrocie do
Warszawy, odwiedził mnie w mieszkaniu na Grochowie młody (ale
starszy ode mnie) człowiek. Przedstawił się jako żołnierz „Bałdonia” z Lubelszczyzny. Major „Bałdoń”, mój wuj, bezpośrednio po zakończeniu działań wojennych i ucieczce z
niewoli niemieckiej był szefem sztabu Lubelskiego okręgu
organizacji „Racławice”. Była to chłopska organizacja
bojowa, która jak wiele innych weszła później w skład Armii
Krajowej. „Bałdoń” został przez Niemców osadzony na Majdanku, skąd uwolniła go jego organizacja, następne lata był członkiem
Komendy Głównej AK, zginął w gmachu PKO w czasie powstania.
Przez cały czas zameldowany był w naszym mieszkaniu na Grochowie,
gdzie zmarła jego młoda i piękna żona, siostra mojej matki.
I o to staje przede mną młody
człowiek o wyglądzie inteligenta, powołuje się na majora
„Bałdonia”, który miał mu podać ten adres, gdzie „w
najgorszej nawet sytuacji znajdzie schronienie”. Szybko
dokonujemy wzajemnej identyfikacji, nie wychodząc poza pseudonimy i
funkcję, i gość opowiada mi szczegóły służby pod dowództwem
majora „Bałdonia” przed jego odejściem do Komendy Głównej
AK.
Młody oficer był cały czas
w służbie polowej, po wkroczeniu wojsk Sowieckich działali dalej,
przeciwstawiając się budowaniu sieci wojskowej, milicyjnej i UB
oraz administracji państwowej i organizacji partyjnej. W lnianym
woreczku, który wyjął ze swego tobołka, znajdował się pistolet
TT, trochę naboi oraz garść pieczątek z napisami „Komitet
Powiatowy PPR w...”, „Gminna Komenda Milicji Obywatelskiej w...”, „Spółdzielnia Samopomocy Chłopskiej... ”. Komentarz
był krótki: ziemia paliła się dosłownie pod nogami, co innego
jest walczyć z okupantem, a co innego z tworzącą się, obcą, ale
miejscową władzą. Postanowił schronić się na ziemiach
zachodnich; prosi o jeden nocleg, trochę żywności i milczenie.
Był bardzo
poważny, trochę smutny. Obaj wiedzieliśmy, że przegraliśmmy
wojnę. Nie odezwał się nigdy więcej. Lniany woreczek z
zawartością schowałem pod krokwią, w domku w którym
mieszkaliśmy. TT–enkę utopiłem w pobliskiej gliniance.
Wtedy, wiosną '45 roku, w
parę tygodni po przygodzie z młodym oficerem z Lubelszczyzny,
przeżyłem jeszcze jedno tajemnicze spotkanie. Do mojego mieszkania
zapukało dwóch młodych mężczyzn. Wyglądali ponuro i
odpychająco, byli napięci do ostatniego stopnia; kazali mi stanąć
w kącie odległym od okien, sami zajęli „stanowiska” przy
nich, w prawych dłoniach wsuniętych do kieszeni marynarek
trzymali jakieś przedmioty, wysuwając je dosyć złowieszczo w
moim kierunku. Nigdy nie dowiedziałem się, kim byli Ci ludzie:
funkcjonariuszami bezpieki czy ludźmi z wciąż jeszcze
działającego podziemia.
Ciszę przerwał jeden z nich:
„To nie ten...”, powiedział wskazując na mnie. Drugi
nieznajomy skwitował te słowa krótkim, skierowanym do mnie,
poleceniem: „Żebyś się nie ważył przez piętnaście minut
wychodzić z domu, ani podchodzić do okna”... Zniknęli, jak
przyszli.
Drugi pistolet trafił do mnie
dwa lata później. Przywiózł go w walizce mój ojciec, wracając
na pokładzie parowca Queen Mary z Anglii po zakończonej wojnie.
Był zdania, że „przecież może się przydać...”. Dziwnym
trafem dostałem się przez dziurę w murze na teren portu w
Gdańsku, a potem, biegnąc przy wolniutko jadącym pociągu, pełnym
wracających żołnierzy, wołałem najgłośniej, jak mogłem:
- Plutonowy Solecki, plutonowy
Solecki!!!
Najniespodziewaniej w świecie
z jednego z towarowych wagonów rozległ się wrzask:
- Tutaj!!!
Po chwili wpadłem w ramiona
ojca, otoczony zdumionymi w najwyższym stopniu jego towarzyszami
broni.
Ojciec w pewnym momencie
spokojnie, jak to on zwykle, powiedział:
- Weź tę walizkę i wyjdź
tak, żeby cię nikt nie widział...
Jakże to łatwo
powiedzieć! Ja, oczywiście, miałem znaną mi dziurę w płocie,
więc wkrótce byłem już poza terenem portu. Na punkcie kontrolnym
natomiast dokładnie kontrolowano bagaże, a ponadto wszystkim
kazano zdejmować koszule i bluzy, podnosić prawą rękę i
sprawdzano, czy nie ma tam wytatuowanego numeru, jaki władze
formacji SS umieszczały każdemu żołnierzowi pod pachą. A
przecież tylu niemieckich jeńców, powołując się na polskie
pochodzenie, wstępowało do Armii Andersa... Gdyby więc nie dziwny
przypadek z moim wejściem do portu, ojciec przez pistolet trafiłby zupełnie
gdzie indziej.
Drugi pistolet, angielski,
utopiłem w tej samej gliniance, co i ten pierwszy, z Lubelszczyzny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz