niedziela, 2 czerwca 2013

Dwa pistolety

W ciągu mijających dziesięcioleci, a jest już ich dziewięć, co jakiś czas wracają echa lat minionych. Przywilej czy wyrok? Im dalej od tamtych wydarzeń, od źródeł wydobywającego się z otchłani echa, tym głośniej i wyraźniej je słychać. Łatwiej jest żyć na początku, coraz trudniej w miarę upływu lat. 

W jakiś czas po powrocie do Warszawy, odwiedził mnie w mieszkaniu na Grochowie młody (ale starszy ode mnie) człowiek. Przedstawił się jako żołnierz „Bałdonia” z Lubelszczyzny. Major „Bałdoń”, mój wuj, bezpośrednio po zakończeniu działań wojennych i ucieczce z niewoli niemieckiej był szefem sztabu Lubelskiego okręgu organizacji „Racławice”. Była to chłopska organizacja bojowa, która jak wiele innych weszła później w skład Armii Krajowej. „Bałdoń” został przez Niemców osadzony na Majdanku, skąd uwolniła go jego organizacja, następne lata był członkiem Komendy Głównej AK, zginął w gmachu PKO w czasie powstania. Przez cały czas zameldowany był w naszym mieszkaniu na Grochowie, gdzie zmarła jego młoda i piękna żona, siostra mojej matki.

I o to staje przede mną młody człowiek o wyglądzie inteligenta, powołuje się na majora „Bałdonia”, który miał mu podać ten adres, gdzie „w najgorszej nawet sytuacji znajdzie schronienie”. Szybko dokonujemy wzajemnej identyfikacji, nie wychodząc poza pseudonimy i funkcję, i gość opowiada mi szczegóły służby pod dowództwem majora „Bałdonia” przed jego odejściem do Komendy Głównej AK.

Młody oficer był cały czas w służbie polowej, po wkroczeniu wojsk Sowieckich działali dalej, przeciwstawiając się budowaniu sieci wojskowej, milicyjnej i UB oraz administracji państwowej i organizacji partyjnej. W lnianym woreczku, który wyjął ze swego tobołka, znajdował się pistolet TT, trochę naboi oraz garść pieczątek z napisami „Komitet Powiatowy PPR w...”, „Gminna Komenda Milicji Obywatelskiej w...”, „Spółdzielnia Samopomocy Chłopskiej... ”. Komentarz był krótki: ziemia paliła się dosłownie pod nogami, co innego jest walczyć z okupantem, a co innego z tworzącą się, obcą, ale miejscową władzą. Postanowił schronić się na ziemiach zachodnich; prosi o jeden nocleg, trochę żywności i milczenie. 

Był bardzo poważny, trochę smutny. Obaj wiedzieliśmy, że przegraliśmmy wojnę. Nie odezwał się nigdy więcej. Lniany woreczek z zawartością schowałem pod krokwią, w domku w którym mieszkaliśmy. TT–enkę utopiłem w pobliskiej gliniance. 

Wtedy, wiosną '45 roku, w parę tygodni po przygodzie z młodym oficerem z Lubelszczyzny, przeżyłem jeszcze jedno tajemnicze spotkanie. Do mojego mieszkania zapukało dwóch młodych mężczyzn. Wyglądali ponuro i odpychająco, byli napięci do ostatniego stopnia; kazali mi stanąć w kącie odległym od okien, sami zajęli „stanowiska” przy nich, w prawych dłoniach wsuniętych do kieszeni marynarek trzymali jakieś przedmioty, wysuwając je dosyć złowieszczo w moim kierunku. Nigdy nie dowiedziałem się, kim byli Ci ludzie: funkcjonariuszami bezpieki czy ludźmi z wciąż jeszcze działającego podziemia. 

Ciszę przerwał jeden z nich: „To nie ten...”, powiedział wskazując na mnie. Drugi nieznajomy skwitował te słowa krótkim, skierowanym do mnie, poleceniem: „Żebyś się nie ważył przez piętnaście minut wychodzić z domu, ani podchodzić do okna”... Zniknęli, jak przyszli.  

Drugi pistolet trafił do mnie dwa lata później. Przywiózł go w walizce mój ojciec, wracając na pokładzie parowca Queen Mary z Anglii po zakończonej wojnie. Był zdania, że „przecież może się przydać...”. Dziwnym trafem dostałem się przez dziurę w murze na teren portu w Gdańsku, a potem, biegnąc przy wolniutko jadącym pociągu, pełnym wracających żołnierzy, wołałem najgłośniej, jak mogłem:

- Plutonowy Solecki, plutonowy Solecki!!! 

Najniespodziewaniej w świecie z jednego z towarowych wagonów rozległ się wrzask:

- Tutaj!!! 

Po chwili wpadłem w ramiona ojca, otoczony zdumionymi w najwyższym stopniu jego towarzyszami broni.

Ojciec w pewnym momencie spokojnie, jak to on zwykle, powiedział:

- Weź tę walizkę i wyjdź tak, żeby cię nikt nie widział...

Jakże to łatwo powiedzieć! Ja, oczywiście, miałem znaną mi dziurę w płocie, więc wkrótce byłem już poza terenem portu. Na punkcie kontrolnym natomiast dokładnie kontrolowano bagaże, a ponadto wszystkim kazano zdejmować koszule i bluzy, podnosić prawą rękę i sprawdzano, czy nie ma tam wytatuowanego numeru, jaki władze formacji SS umieszczały każdemu żołnierzowi pod pachą. A przecież tylu niemieckich jeńców, powołując się na polskie pochodzenie, wstępowało do Armii Andersa... Gdyby więc nie dziwny przypadek z moim wejściem do portu, ojciec przez pistolet trafiłby zupełnie gdzie indziej.

Drugi pistolet, angielski, utopiłem w tej samej gliniance, co i ten pierwszy, z Lubelszczyzny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz