Były to ostatnie dni panowania Niemców na terenach na
wschód od Krakowa, ostatnie dni mojego udziału w partyzanckiej
wojnie, pobytu w Krzyszkowicach, gdzie znalazłem się w wyniku serii
dziwnych przypadków. Ucieczka z niemieckiego pociągu przed
Pruszkowem, spotkanie po paru tygodniach matki, wyjazd do Krakowa i
nieudana próba znalezienia dla matki punktu zatrzymania u p.p.
Rożenów, poznanych przez rodziców jeszcze w czasie mieszkania w
Toruniu, mój wyjazd do Kazimierzy Wielkiej, bezskuteczne szukanie
kontaktu z podziemiem lub pracy, bezcelowa piesza wędrówka
zakończona w majątku Topola, a tam spotkanie z człowiekiem, który
obejrzawszy moją Kennkartę, zapytał znienacka:
- Co przed wojną robił pański ojciec?
- Pracował w Domu Akademickim w Warszawie na
pl. Narutowicza...
Pomyślał, że jestem synem swego ojca,
kiedy zobaczył nazwisko. Mój ojciec zaś wielokrotnie chronił
go przed eksmisją za niepłacenie czynszu: miał miękkie
serce... Obecnie „Podkowa” był szefem sztabu powiatowej
struktury AK. Nabrał do mnie zaufania i znajomość zakończyła
się skierowaniem mnie do Krzyszkowic, na funkcję „zastępcy
dowódcy wsi” - czyli dowódcy drużyny. „Przesłużyłem”
w różnego rodzaju akcjach patrolowych, szkoleniowych,
kurierskich prawie 3 miesiące, była trzecia dekada stycznia,
kiedy ruszył wschodni front, rozpoczęło się masowe
wycofywanie niemieckich wojsk – i nadszedł dla mnie czas
ostatniego patrolu.
Wyszliśmy późnym wieczorem do zasypanego
śniegiem lasu, brzegiem którego ciągnęła się droga,
okopana rowem, nad którym zarówno od strony zarośli, jak i
drogi, wznosił się niewysoki wał. Mieliśmy parę
karabinów, z których jeden przypadł mnie. Pokładliśmy
się za owym wałem,wymierzywszy broń w kierunku
zaśnieżonego pola, z którego dochodziły odgłosy
zbliżających się pojazdów. Nie czekaliśmy długo. Od
strony pola podbiegła ku brzegowi lasu grupka piechurów w
mundurach feldgrau... żołnierze powskakiwali do rowu i –
co kilkanaście metrów – pokładli się piersiami na jego
zboczu, kierując swoje karabiny w naszą stronę. Na razie
szczęście polegało na tym, że Niemcy panicznie bali się
lasu nocą, uważając wejście do niego za pewną śmierć.
Nie padł więc rozkaz przeszukania skraju zarośli...
Oddział szedł nie drogą lecz polem, trzymając się od
brzegu lasu możliwie daleko, a broń, skierowana w naszą
stronę - milczała.
Naprzeciwko mnie leżał młody chłopak,
którego twarz na tle białego pola, mimo cienia rzucanego
przez hełm, była wyraźnie widoczna, a jego charkotliwy i
rwący się oddech słyszeć będę do śmierci. Dzieliło
nas dosłownie parę kroków, tyle że osłonięty cieniem
zarośli i - choćby częściowo – w nich ukryty, byłem
chyba dla niego niewidoczny.
Wszyscy staraliśmy się nie oddychać; nie
mieliśmy żadnych szans z wobec liczebności ciągnącego
polem oddziału. A przecież nie ma nic straszniejszego niż
ostrzał lasu granatnikami.
Leżeliśmy - ja i niemiecki chłopak – naprzeciw
siebie. Nie wiem, czy mnie widział, czy słyszał mój oddech.
Dziękuję Bogu, że żaden z nas nie pociągnął za cyngiel. Nie
wiem też, ile trwało - zanim mijający nas oddział nie zwinął
swego ubezpieczenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz