Ta „historyjka” dotyczy właściwie tylko mnie
samego i opowiada o drobnych przyjemnościach, jakie spotkały mnie
dzięki... szczupakom. Żeby jednak sprawę nieco urozmaicić i
powiązać z ogólną historią, zacznę od węgorzy. Paweł
Jasienica mianowicie w swojej „Polsce Piastów” wspomina, że
na rzece Liwiec znajdowało się sporo młynów wodnych. Prawdziwym
kłopotem młynarzy były... węgorze, które ciągnąc na tarło i
składanie ikry – od morza Wisłą, przez Bug i Liwiec – ku
małym rzeczkom i ich źródłom, płynęły pod prąd, a
napotykając po drodze przepusty przy młyńskich „zastawach”,
gnane nieodpartym instynktem, tłoczyły się przy nich tak masowo,
że zatykały owe przepusty, powodując liczne komplikacje i
szkody.
- Ale musiało być tych węgorzy do wędzenia -
pomyślałem i rozejrzałem się wokół siebie. Było to na
przełomie wieków dwudziestego i dwudziestego pierwszego, nie zaś
w średniowieczu, jak można by sądzić po moim wielosetletnim
odnośniku. Mieliśmy wtedy (ja i moja rodzina) piękny, drewniany
dom nad Liwcem w miejscowości Pogorzelec. Brzegiem naszej działki
ciągnął się, wprawdzie niezbyt głęboki, ale za to liczący
parę kilometrów długości, rów melioracyjny, jakich wiele w tych
okolicach płynie przez otaczające łąki znajdując swoje ujście
w Liwcu. Wiosną ułożyłem w poprzek rowu ułożyłem niewysoką
tamkę z darniny, na nieco szerzej rozlanej powierzchni pojawiły
się drobne rybki, sądziłem, że to uklejki, może nawet różanki
– i nie okazywałem im zainteresowania. Pewien znajomy, starawy
chłopina, który pasał krowy po drugiej stronie rowu, opowiadał
mi, że za jego dzieciństwa, kiedy na przednówku doskwierał brak
jedzenia, a szczególnie mięsa, jego matka brała kawałek siatki,
albo po prostu kobiałkę i brodząc po najbliższym rowie, łowiła
na obiad ryby: czasem węgorza, czasem szczupaka, a czasem trzeba
się było zadowolić paroma garściami drobnicy. Z niedowierzaniem
słuchałem tych opowieści o „głodnych czasach” i rybach,
łowionych kobiałką w melioracyjnych rowach, ale miało się
wkrótce okazać, że nie było to bynajmniej fantazjowanie.
Zanim jednak opowiem o mojej przygodzie ze szczupakami
nad Liwcem, chciałbym wspomnieć miejsce, gdzie spędzałem
szczęśliwe miesiące mojego dzieciństwa. „Laski, piaski i
karaski”, które zgodnie z przysłowiem „ma szlachcic
podlaski”, dla mnie oznaczały Kabat - mająteczek, należący do
państwa Machnowskich, a położony niezbyt daleko od miejsca, od
którego zacząłem niniejszą „historyjkę”, mianowicie po
drugiej stronie Bugu, w gminie Długosiodło. Pani domu - Janina z
Markuszewskich - była przyjaciółką z pensji w Pułtusku mojej
matki i jej starszej siostry, naszej dobrej ciotki Cechy, która
opiekowała się nami (mną i moim bratem Sławkiem) w czasie
wakacji. Kabatowi poświęcę zresztą osobną „historyjkę”, tu
potrzebuję tylko wątku węgorzy i szczupaka.
W Kabacie był mianowicie staw i młyn, napędzany
częściowo wodą (póki starczało), a częściowo silnikiem. Pod turbiną wodną była
ponoć głęboka jama w ziemi, w której to jamie żyły ponoć
węgorze, zatrzymane przez śluzę w swej wędrówce Strugą ku
źródłom. Wprawdzie na własne oczy żywego węgorza w Kabacie nie
widziałem, ale ładnie mi się ta opowieść komponowała z informacjami Pawła
Jasienicy, boć okolice to przecież nieodległe. Natomiast przygoda
ze szczupakiem byłą całkowicie realna. Pewnego lata remontowano
śluzę i niezbędne było w tym celu całkowite spuszczenie wody ze
stawu. Oczywiście – w głębszych miejscach, wśród wodorostów
pozostawały liczne okazy różnych gatunków ryb; czekały już na
nie żydowskie furmanki, których właściciele kupowali towar „na
pniu” i pośpiesznie odwozili do Długosiodła albo na stację
kolejową w Przetyczy. Brodząc po odsłoniętym dnie stawu,
natknąłem się na potężne cielsko szczupaka, chwyciłem je
oburącz powyżej płetwy ogonowej i z dumnym okrzykiem uniosłem ku
górze. Ogon szczupaka był już wyżej, niż moja twarz, a byłem
przecież wyrośniętym, trzynastoletnim chłopakiem! Po chwili ryba
wyprężyła się i spięła jak klamra – i oboje znaleźliśmy
się w otchłani błota, budząc żywe zainteresowanie czekających
na takie okazy kupców.
Minęło „drobne” sześćdziesiąt lat, szczupaki
wielokrotnie łowiłem albo kupowałem – i oto znów pojawia się
szansa na przygodę z udziałem tej szlachetnej ryby. Po
parotygodniowej nieobecności ponownie patrolując mój rów,
kiedy lustro wody bardzo znacznie się obniżyło, a koryto
zamieniło się w parę sporych kałuż, dostrzegłem wśród
wodorostów budzące ciekawość stworzonka. Na pierwszy rzut oka
przypominały małe krokodylki. Spłaszczone pyszczki, zajmujące
chyba jedną trzecią całego stworzonka, powolne ruchy wśród
oplątujących je wodorostów, zielonoszara barwa... Szybko
skojarzyłem obrazy – to nie były różanki ani oklejki, to były
szczupaczki, które zdążyły już podrosnąć do długości
ołówka.
Dalsze przebywanie ich w wysychającym rowie było nie
do pomyślenia. Parokrotnie przemierzałem drogę z mojej działki do
Liwca, za każdym razem niosąc wiadro pełne wody, a w nim –
szczupaczki. Spełniłem wzorowo obowiązek wobec przyrody –
zarybiłem Liwiec szczupakami w ilościach znacznie większych niż
nie tylko złowione, ale i w ogóle skonsumowane przeze mnie okazy
tego gatunku.