Czesław
Miłosz był jednym z nielicznych, wielkich poetów mojej młodości.
Jednak wiersz, który obudził we mnie tak donośne echo, poznałem
dopiero w bardzo późnej starości. Piękne „Przypomnienie”
napisał Poeta w roku 1947, w Waszyngtonie, gdzie pracował na
placówce dyplomatycznej komunistycznej Polski. Był za ten wyjazd
i za tę służbę potępiany. Waszyngtońskie luksusy, na które
zamienił ruiny popowstaniowej Warszawy – wypominano mu długo i
namiętnie, niemal jako zdradę. A przecież miał prawo uwierzyć,
że Jego młodzieńcze, lewicowe rojenia zaczynają się spełniać,
członkowie Wileńskiego Klubu Włóczęgów i inni przyjaciele z
lat młodości, choćby Stefan Jędrychowski, Jerzy Sztachelski czy
Jerzy Putrament, pełnili już kluczowe funkcje w służbie tego
reżimu i pomagali Miłoszowi przebić się aż za Atlantyk. Porzuci
tę drogę za parę lat, kiedy pozbawiony paszportu, uzyska, dzięki
pomocy innych osób z tej samej grupy, możliwość wyjazdu do
Paryża i „wybrania wolności” - co zresztą, dzięki pomocy
Jerzego Giedroycia, zaowocowało światowym bestsellerem i jedną z
najważniejszych książek antykomunistycznych - „Umysłem
zniewolonym”.
Na razie jest jednak dopiero drugi rok nowego ustroju
w Polsce, Miłosz pisze raporty dla władz i trochę tworzy. Końcowe
lata okupacji, spędzone w Warszawie dały mu niejednokrotnie okazję
do zademonstrowania nieprzychylnego stosunku do rządów Sanacji
przed wojną, do jej spadkobierczyni - Armii Krajowej, tym samym do
nieszczęsnego warszawskiego Powstania, a także do młodych poetów
podziemia, nazwanych potem w powojennej polonistyce - „wyklętymi”.
Jego poezje zawierają sformułowania, których do dziś nie
zrozumiałem do końca i które budzą mój wewnętrzny opór. Oto na
przykład ostatnia zwrotka utworu „Portret z połowy XX wieku”,
napisanego w Krakowie w 1945 roku:
...”Rękę oparł
na pismach Marksa, ale w domu czyta Ewangelię.
Z ironią patrzy na procesję wychodzącą z rozbitego kościoła.
Za tło ma ruiny miasta koloru końskiego mięsa.
W palcach pamiątkę trzyma po faszyście poległym w powstaniu.”
Do
dziś nie wiem – czy pełne potępienia określenie „faszysta”,
którym szeroko wówczas szermowano przeciwko byłym powstańcom (a
więc i mnie, czy mojemu poległemu bratu...), otóż czy określenia
używa Autor, czy tylko wkłada je w usta nieciekawej postaci,
portretowanej w tym wierszu?... Jeżeli tak – wypadałoby chociaż
wziąć to słowo w cudzysłów... Dwuznacznie bowiem brzmi ta fraza.
W Waszyngtonie pisze nie o Warszawie, lecz o...Grecji,
a ściślej biorąc o hitlerowskim desancie na Kretę w 1941 roku,
jednym z najgłośniejszych epizodów II wojny światowej.
Fascynujące opisy bitwy, lotu desantowych spadochronów,
dramatycznych scen walk na ziemi - wszystko to wydaje się
przypominać historię niedawno przez Poetę opuszczonej Warszawy.
Pewnie to jednak tylko złudzenie, które rozbija do końca
najpiękniejszy fragment tego wiersza, parokrotnie powtarzany
zaśpiew:
...”I
dróg napowietrznych
Sieć drżała napięta.
O Grecji, o Grecji
Któż tutaj pamięta”....
Autor
zresztą jednoznacznie podkreśla, że miał na myśli „prochu z
urn greckich garstkę” więc domysły mogą być jedynie rzeczą
czytelnika. Ten piękny wiersz na długo zatrzymał moją uwagę,
kiedy wertowałem Miłosza w poszukiwaniu przykładów Jego stosunku
do historii najnowszej własnego narodu. Aliści – nic nie mija beż
śladu. W połowie 2012 roku (kiedy stan wzroku pozwalał mi jeszcze
na czytanie tekstów na papierze) natknąłem się w numerze 118
kwartalnika „Zeszyty Literackie” na fragment świetnej książki
Tomasza Łubieńskiego „Turnus” (Warszawa,2013, Wydawnictwo
W.A.B.), też o Krecie”, ale współczesnej. Znalazłem tam opis
wydarzeń wojennych 1941 roku, zatytułowany (chyba przez Redakcję?)
„Bitwa o Kretę”, tak uderzająco zbieżny z poematem Miłosza,
tak poetycki, wibrujący własnymi sformułowaniami wspólnej jednak
wizji... Napisałem w liście do Redakcji (którego fragment
wydrukowano w 119 numerze „Zeszytów Literackich”), że kiedy
czytałem oba te teksty – Miłosza i Łubieńskiego, odnosiłem
wrażenie, że jesteśmy w Rodzinie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz