Pani M., dziedziczka jednego z największych nazwisk
w I Rzeczypospolitej, córka zamożnych ludzi, między innymi
właścicieli pięknej willi w Szczawnicy, była szczęśliwą
małżonką młodego oficera, któremu w pierwszych latach małżeństwa
powiła córeczkę. Aliści na „teatrum” pojawił się bardzo
przystojny, postawny i cieszący się nieprzeciętnym powodzeniem u
dam – młody lekarz, pan A. Pani M. rzuciła dla młodego lekarza
młodego oficera, który nie zniósł tego ciosu i strzelił sobie w
głowę. Nie pozbawił się jednak życia, a jedynie stracił wzrok.
Przeniósł się potem do Wielkiej Brytanii, gdzie spędził resztę
życia. Państwo M. i A. zawarli małżeństwo i spłodzili drugą
córeczkę, której dali imię Ilona.
Wybuchła wojna, pan A. spędził kampanię wrześniową w szeregach jako wojskowy lekarz i - jak wielu – przedarł się do Anglii, gdzie natychmiast zgłosił się ponownie do służby. Wkrótce zrzucony został do Kraju na spadochronie jako „Cichociemny” o pseudonimie „Wania”. Skierowany do służby w „Wachlarzu” udał się na czele niewielkiego oddziału na Wschód, by pełnić służbę dla Polski i Wielkiej Brytanii, przeciw Niemcom i – zarazem Sowietom. Ranny w potyczce z Niemcami, osadzony w więzieniu, został odbity przez mjr. „Ponurego” i przewieziony do Warszawy, gdzie przechodził rekonwalescencję. Kiedy w czasie Powstania „berlingowcy" dotarli nad Wisłę, został na rozkaz Komendy Głównej AK przewieziony krypą przez Wisłę w celu nawiązania kontaktu i przekazania namiarów krótkofalowych. Gdy otrzymał propozycję wstąpienia do wojska, odpowiedział: „moje Wojsko jest tam” i wskazał na warszawski brzeg. Poszedł więc siedzieć. Po wojnie pani M. dotarła ponoć do samego Bermanna, ale dzięki uporowi uratowała Mu życie i wolność. Do końca pracował jako lekarz.
Pani M. zmarła ok. 1965 roku. Kiedy zwłoki
przewieziono do Szczawnicy z zamiarem pochowania w rodzinnym
grobowcu, miejscowy ksiądz nie zezwolił na wniesienie ich do
kościoła. „Zmarła była zbyt znaną w Szczawnicy gorszycielką”
- powiedział. Chodziło, oczywiście, o dawne czasy, o zerwanie
małżeństwa i ponowny ślub, już nie kościelny. Do późnego
wieczora czekały zwłoki przed kościołem na koniec pertraktacji.
Ilona wyrosła na piękną dziewczynę. Była divą
popaździernikowej dziennikarskiej Warszawy. Pech sprawił,
że wyszła za mąż za znanego dziennikarza, który wkrótce „spalił
się” na tym, że kiedy załamał się trap pasażerskiego statku na
Bielanach i duża grupa ludzi wpadła w szczelinę między betonowym
nabrzeżem a burtą statku, wciągając się wzajemnie pod wodę i
topiąc, dziennikarz ów, zamiast rzucić się na pomoc, stał i
fotografował dantejskie sceny, co zemściło się rychłym końcem
kariery. Z kolei Jej starsza, przyrodnia siostra spotkała swój
tragiczny los w Lagos, w Nigerii. Jej mąż otrzymał tam możliwość
pracy, zaś szosa między lotniskiem a miastem znana jest jako
jedna z najniebezpieczniejszych na świecie. Nigeryjscy kierowcy nie
potrafią po prostu przewidzieć niebezpieczeństwa. W wypadku
samochodowym On zginął, Ona zaś utraciła... twarz. Odniesione
rany spowodowały tak straszne zniekształcenia i blizny, że zawsze
już nosiła welon i nigdy nie odsłoniła twarzy wobec ludzi.
Nie będziemy opisywali dziennikarskich przygód i
podróży, ani towarzyskich sukcesów Ilony. Nie jest to celem tej
historyjki. Wspomnijmy, że tytuł Jej reportażu: „Na
Starynkiewicza tną” stał kiedyś głośny w Warszawie. Dowcip
polegał na tym, że był to reportażyk z „Biura wycinków”
(gdzie gromadzono wycinki z całej prasy), zaś obok, pod tym samym
adresem, mieściła się reakcja „Trybuny Ludu”, gdzie w redakcji
wycinano wszystko, co mogło być niezgodne z „linią partii”.
Skądinąd dwuznaczne słówko mogło więc być dodatkowo
zrozumiane jako przytyk do owej cenzorskiej funkcji.
W Jej drugim małżeństwie zdarzyło się, iż
małżonek został skierowany na placówkę zagranicznego
korespondenta. Ilona powiedziała:
- Żona korespondenta? - Nie... Ja mogę być
korespondentem zagranicznym, ale nie jego żoną... Zresztą ja
tak bardzo nie lubię niemieckiego języka.
De mortuis nihil nisi bene...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz