Ciągle wracam do tej myśli. Parę razy próbowałem
się od niej uwolnić, pisząc na te tematy. Życie wraca do tej –
jak się okazuje – centralnej kwestii mojego życia, dopisuje nowe
wątki do sprawy, dziejącej się - jak może się wydawać - między
zmarłymi. Okazuje się, że kiedy w grę włącza się poezja –
życie, śmierć, czas przestają mieć znaczenie. Ważne są jakieś
nici, fluidy, motywy – łączące w poprzek czasu z ludźmi, o
których istnieniu nie mielimy pojęcia...
Ostatnio wielkie rozhuśtanie myśli, wspomnień,
przeżyć przyniósł mi zamiar dotarcia do stanowiska Czesława
Miłosza do AK, Powstania, „Poetów przeklętych”. Wydało mi
się, że tam gdzieś, wśród rozważań, obrazów, idei – spotkam
Sławka. I ziściło się, tylko że to wszystko dzieje się we
mnie, w świadomości, w duszy...
Był dwa lata starszy ode mnie, uroczy, wesoły,
obsypany talentami, podobny do ojca, jak ja – do matki; pięknie
malował. Za parę lat zostanie studentem podziemnej Akademii Sztuk
Pięknych w Warszawie. Będzie ilustrował konspiracyjne wydawnictwa
literackie. Zaczynały się sprawdzać rodzinne pogwarki, według
których miał być artystą, ja – kupcem.
Pod koniec pierwszej (a może drugiej...) okupacyjnej zimy odwiedziła nas na Grochowie spora grupka jego kolegów, w tym paru – nieco starszych. Trochę piliśmy, trochę śpiewali, chłopcy podziwiali wykonaną przez Sławka fantastyczną flotyllę żaglowców z łupin włoskich orzechów i plasteliny, maszty z patyczków, żagle z kolorowego papieru, mikroskopijne wiosełka... Płynęła po nieco sfalowanej niebieskiej narzucie na tapczan. Kto był wśród gości – nie wiem.
Od kilkudziesięciu lat Ewa Demarczyk wzrusza i czaruje
miliony słuchaczy, śpiewając poezję Krzysztofa Kamila
Baczyńskiego:
„... I niedługo już - tacy maleńcy,
na
łupinie orzecha stojąc,
popłyniemy
porom na opak
jak
na przekór wodnym słojom.
...
I tak w wodę się chyląc na przemian
popłyniemy
nieostrożnie w zapomnienie,
tylko
płakać będą na ziemi
zostawione przez nas cienie”
Napisał
tę „Pioseneczkę”
16 stycznia 1942 roku. Zginął 1 sierpnia 1944. Sławek poległ 16
września, w tym samym Powstaniu. Krzysztof Kamil Baczyński
przyjaźnił się przed śmiercią z poetą żydowskiego pochodzenia
– Jerzym Kamilem Weintraubem, który zmarł jesienią 1943 roku,
ukrywając się po „aryjskiej” stronie okupowanej Warszawy.
Baczyński dedykował mu wiersze, parę napisali nawet razem.
W tym samym mniej więcej czasie zmarła w łódzkim
getcie wiedeńska Żydówka - Irene Hauser. Znaleziony po jej
śmierci pamiętnik przez wiele lat nie dawał się odczytać.
Wersja tłumaczenia, która trafiła do moich rąk wraz z oryginałem
notesiku z notatkami Irene, wskazywała na jakąś tajemnicę: nie
sposób było doszukać się sensu wydarzeń i następstwa czasu,
późniejsze daty pojawiały się przed wcześniejszymi... Pierwsi
tłumacze popełniali kardynalny błąd: tam, gdzie tracili wątek,
zmyślali.
Uparte wczytywanie się w niemieckie zapiski (notesik
zdeponowałem potem w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie)
pozwoliło mi dostrzec, że jedna ze stron (prawa) kończy się
nieistniejącym przecież słowem „Zim”, podczas gdy poprzednia
(lewa) zaczynała się od również nieobecnego w słowniku słówka
„mer”. Złożone razem (ale w odwrotnej kolejności!) tworzą –
sensowny w tym miejscu - wyraz „das Zimmer”. A więc, umierająca
z głodu, strachu i rozpaczy kobieta, „zmieniała” kartki raz z
lewej na prawą, drugi raz (jak gdyby zgodnie z hebrajskim
porządkiem) z prawej na lewą! Wyglądało to tak: zaczynała pisać
na prawej kartce rozłożonego notesu, w lewym, górnym rogu i
dochodziła do jej końca, to znaczy do prawego, dolnego rogu. Potem
pisała na kartce lewej, zaczynając znów w lewym rogu u góry, a
kończąc w prawym, dolnym rogu. I wtedy przewracała kartkę.
Tak odczytany pamiętnik „otworzył się”. Wydałem
go drukiem w bibliofilskim tomiku, we własnym Wydawnictwie
„Libellus”, pod zaczerpniętym z Jej tekstu tytułem „Cud, że
ręka jeszcze pisze...” Włączyłem do niej piękny poemacik
Janusza Korczaka „Modlitwa matki”, rozmowę z uratowanym jako
dziecko z warszawskiego getta Henrykiem Hajwentregerem oraz dokumenty
z ŻIH-u na temat getta w Łodzi. Dwadzieścia trzy lata później
(Katowice, 2009) Miłosz Piotrowiak w książce o „Tropach
egzystencji” Jerzego Kamila Weintrauba, cytując tytuł mojej
książeczki napisał, że ów poeta mógłby z pewnością powtórzyć
słowa uwięzionej w łódzkim getcie Irene Hauser.
I oto spotkaliśmy się wszyscy po kilkudziesięciu
latach w niebie historii i poezji.
Po moim bracie Przemysławie Andrzeju (drugie imię po ojcu naszego ojca, czyli naszym dziadku) pozostało imię dla mojego syna - Przemysława Stanisława (to drugie imię z kolei - po moim ojcu – czyli jego dziadku). Poza tym – już tylko parę malowanych przez Niego obrazków i sny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz