Jak wiadomo, jestem zakamieniałym pesymistą. Kiedyś,
w pełni lat męskich, kiedy byłem wysokim, przystojnym (jak mówiły
panie) mężczyzną z czupryną blond nad myślącym czołem, nie zaś
już tylko „ładnym chłopcem”, nieco za bardzo podobnym do
dziewczynki – pewien zaprzyjaźniony psychiatra powiedział: Panu,
jeżeli się przyśnią przyjemne sceny z jakąś panienką, to nawet
we śnie pomyśli Pan „po jaką cholerę taka fajna dziewczyna
zadaje się z takim... fujarą”!
Można by podumać nad tym – skąd w człowieku biorą się takie pokłady pesymizmu? Przecież nie z doświadczenia, ani – tym mniej - z obserwacji. Pewnie dziedziczy się taki mankament w genach. Jeśli tak – to nawet wiem po kim...
Moja bardzo kochana, bardzo dobra i mądra Mama karmiła mnie i mojego starszego brata opowiastkami z najbardziej odległych zakresów, mającymi ze sobą taki związek, że owiane były pesymizmem. Z czasów na przykład około 1905 roku, kiedy była jeszcze małą dziewczynką, pochodzi opowieść o tym, jak siedzi latem na balkonie w mieszkaniu na ulicy Browarnej, na warszawskim Powiślu, a z dołu rozlega się dźwięczny klekot, jaki wydają końskie kopyta, uderzając o bruk. Po chwili spod balkonu wyłania się wataha kozaków, z karabinkami na plecach, i Mama myśli: „właściwie - po co żyć?” Droga myślenia była taka: kozacy to symbol carskiego terroru, rozpędzania manifestacji, wyłapywania ukrywających się ludzi, batożenia, rozstrzeliwania, symbol rosyjskiego panowania nad Polską; pojawiają się, jak na zawołanie. Więc – po co żyć?
Z zupełnie innych zakresów wziąłem powiedzonko: „do Zosi - to się podnosi, a do Jadwisi – to wisi”... Ktoś tak nieprzyzwoicie opisywał sytuację dwóch siostrzyczek, z których młodsza Zosia była urocza i przystojna, a starsza Jadwisia przygasała w jej cieniu, zazdroszcząc powodzenia i powszechnej sympatii. Rzecz nie miałaby żadnego znaczenia, gdyby nie fakt, że moja Mama Jadwiga miała młodszą siostrę Zosię, która w każdym razie odpowiadała obrazkowi z opowiastki.
W Toruniu przychodziła pomagać Mamie przy dzieciach córka sąsiada - bezrobotnego Niemca. Śmiesznie mówiła po polsku. Na przykład chcąc powiedzieć „no, zjedz wreszcie!”, tłumaczyła sobie idiom ze swojego języka i mówiła „zrób, co zjesz!”.
Często siadaliśmy „po turecku” we czworo (razem z Nią) na
stole pod lampą, Mama czytała na przykład „Sierotkę
Marysię...”, w czasie której wszyscy płakaliśmy, albo uczyła
nas dni tygodnia. Śpiewaliśmy wtedy:
„Ksiądz mi zakazował,
żebym nie całował w przedziałek,
a ja sobie muszę uradować duszę w poniedziałek!”
potem szło: „aktorek - we wtorek”, „pod brodę -
we środę”, „amantek - we czwartek”, dziewczątek – w
piątek”, „pod płotem – w sobotę i wreszcie „w niedzielę –
za wiele”!
Podobno nauczyli Ją tej piosenki Legioniści.
Biedna, kochana Mama. Nie miała lekkiego życia.
Trudności materialne, kłopoty ze zdrowiem, dwie wojny, z których
ta druga zadała cios straszliwy – w powstaniu warszawskim zginął
ukochany, pierworodny syn Sławek. Przypłaciła to parokrotnym
wylewem krwi do mózgu, do końca życia nie odzyskała pełnej
sprawności.
Mój Ojciec wrócił z eskapady wojennej w 1947 roku – po kampanii wrześniowej przeszedł Węgry, Bliski Wschód, Tobruk, Monte Casino i demobilizację w Wielkiej Brytanii. Po powrocie opiekował się Nią troskliwie, aż do Jej śmierci w późnych latach siedemdziesiątych.
Strasznie to siedzi w Panu o czym pisze po "legionistach".
OdpowiedzUsuń