Utracić brata, z którym żyło się tak blisko i tak
dobrze rozumiało, to chyba największy cios, jaki może człowieka
dotknąć. To tak, jakby część mojej osoby, mojej istoty, i to ta
lepsza, przestała istnieć, odeszła. Nic nas nie dzieliło i nie
mogło podzielić. Byliśmy jednym w dwu postaciach. To ogromne
bogactwo i szczęście.
Czas i losy rodziny sprzyjały zacieśnianiu łączących
nas więzów, choć nie zdawaliśmy sobie przecież sprawy ani z
tego, ani z samych tych więzów. Najstarsze z zachowanych zdjęć
pokazuje dwóch chłopców w jednakowych ubrankach i beretach. Jeden
jest pogodny, filuternie uśmiechnięty, jakby „robił oko” do
kamery, drugi – ponury, smutny, naburmuszony, jakby z żalem o coś
do całego świata. Ten pierwszy ma może sześć lat, wynikałoby z
tego, że drugi – przeżył cztery. Taki układ uśmiechów u
jednego i opuszczonych kącików ust u drugiego utrzymywał się
niemal stale: on był wesoły, zalotny i – dzięki temu –
lubiany przez wszystkich. O nim mówiło się w rodzinie, że będzie
artystą, o mnie, że zostanę kupcem i będę zapewniał artyście
pieniądze. Wróżba się niemal spełniła, w każdym razie zadatki
na jej spełnienie były wyraźne. Nasze dzieciństwo nie było ani
łatwe, ani przyjemne. Chyba pierwsze moje zachowane wspomnienie, to
chwila kiedy idziemy po alejce toruńskiego lasku nad Wisłą,
trzymamy się za ręce i obaj... płaczemy. Utrata toruńskiej
„kolebki”, przenosiny do ciasnego mieszkanka dziadków, bieda
towarzysząca pierwszym latom w Warszawie, a na tym tle wyraźny
koniec miłości i czułości rodziców wobec siebie – odbijał
się i na nas. Smutne to były lata.
Ojciec, żywiąc naiwną nadzieję, że „jakoś
to będzie”, nie powiedział matce o utracie posady, wychodząc rano niby to „do pracy”, robił
długi i dawał coraz to mniejsze sumy „na życie”. Kiedy
prawda wyszła jaw, trzeba było wszystko sprzedać na pokrycie
kosztów podróży, a długi nie zostały spłacone do wybuchu
wojny. Był pewnie 1930 rok... Przez pierwsze lata w Warszawie
zatrudniał się jako księgowy między innymi (dzięki protekcji
wuja kpt. Władysława Brejdyganta) w Wyższej Szkole Wojennej, czy
w Kasynie Oficerskim, by wreszcie objąć stałą posadę w
administracji Domu Akademickiego na pl. Narutowicza w Warszawie.
Pierwsza praca mamy – była liczarką korków w fabryczce
na Tamce - przynosiła zapłatę dzienną w wysokości... jednego
złotego do ręki. (Kiedyś widziałem nad Wisłą, jak piaskarz
opłacał robotników za przewożenie taczkami piasku z jego
przycumowanej przy brzegu „krypy” (dużej łodzi), na którą
wysypały go czerpaki „dragi” (mechanicznej koparki); stał na
drodze do konnej platformy i wtykał jakieś monety w ręce
pchających taczki robotników. Bez podatku, księgowości,
sporów... ale co to musiały być za marne grosze – miedziaki!)
Mamy groszowa zapłata była pierwszym zarobkiem w Warszawie,
póki nie wystarała się o posadę telefonistki w Pruszkowskiej
Elektrowni, której biura mieściły się w„drapaczu chmur”,
czyli 16-piętrowym budynku „Prudential” na placu Napoleona.
Oprócz znacznie przyzwoitszej płacy, mama zyskała prawo do
ulgowego (a może - darmowego) prądu, dzięki czemu skończyło
się oświetlanie dziadków mieszkania naftowymi lampami.
Zapamiętałem też darmowe bilety, jakie otrzymywała z pracy do
zakładu kąpielowego na Chmielnej, gdzie wraz z nami oboma
zażywała (i my osobno też!) kąpieli w wannach.
Wybuch wojny zaćmił wszystko, co działo się w naszym życiu
w ostatnich latach przed nim. Sławek zdał już wówczas do
trzeciej klasy gimnazjum, ja ze swoimi trzynastoma laty
ukończyłem szkołę powszechną i zostałem przyjęty do tego
samego co on, III Miejskiego Gimnazjum Męskiego na ul.
Śniadeckich. Na tym zresztą skończyła się wówczas moja
gimnazjalna nauka, Sławka mama posłała na komplety, ja (zgodnie
widać z dawnymi planami) poszedłem po roku do szkoły handlowej,
by w 1941 rozpocząć pracę zarobkową jako praktykant w sklepie
Firmy J. Meinl na ul. Brackiej, potem – Kruczej. Korzyści
zresztą, jakie przynosiła ta praca, liczyły się w naszej
sytuacji, ponieważ pracownicy otrzymywali (co prawda niewielkie)
„deputaty” żywnościowe, trochę od firmy, a trochę od
kierownictwa sklepu. Sławek zaczął wkrótce pracować w tej
samej centrali telefonicznej co mama, zrobił na kompletach
maturę i wstąpił na – działającą bez zezwolenia władz,
jak wszystkie wyższe uczelnie - Akademię Sztuk Pięknych. Dzięki
swoim talentom został tam zresztą przyjęty z otwartymi
ramionami. Dzięki rozlicznym kontaktom towarzyskim dał się
poznać wielu osobom jako bardzo zdolny młody malarz i rysownik.
Ocalały trzy jego prace z końcowych lat okupacji. Najcenniejsza
dla mnie spłonęła. Było to, ujawniające autentyczny talent,
opracowanie wiersza Juliana Ejsmonda „Miłość wieczna”.
Byłem wówczas zakochany (pierwszy raz w życiu...) w koleżance
z czwartej klasy wieczorowej szkoły handlowej – uroczej Niusi
Szpecht. Mój dobry brat wykonał na moją prośbę urocze dziełko
kolorowym tuszem: pięknie wykaligrafowany tekst, ozdobiony
licznymi rysunkami i zdobnikami. Wręczyłem je solenizantce, ku
zdumieniu i zachwytowi imieninowych gości, na przyjęciu
imieninowym. Był lipiec 1944 roku. Za parę dni miało wybuchnąć
powstanie.
Do plutonu „Roga” w kompanii „Andrzeja” 7 pp Armii
Krajowej wciągnął mnie wiosną 1943 roku szkolny kolega z
powszechniaka – Bogdan Konopka o niepraktycznym pseudonimie
„Światowid”. Pracował wtedy w zarządzanym przez Niemców
wydawnictwie kartograficznym, skąd – razem z innymi AK-owskimi
żołnierzami – wynosili mapy sztabowe. Wsypa nastąpiła pod
koniec roku, Bogdan zginął wraz z innymi; sprawa jest opisania w
historii polskiej kartografii.
Konspirowałem, brałem udział w małym sabotażu,
kolportowałem podziemne wydawnictwa (między innymi wydany przez
„Miecz i Pług” w 1944 roku Arkadego Fiedlera „Dywizjon
303”, którego egzemplarz mam do dzisiaj), ukończyłem szkołę
podoficerską, awansując na kaprala, zostałem zastępcą dowódcy
drużyny i... 1-go sierpnia zameldowałem się na podstawie
wyjściowej na ul. Słowiczej na Okęciu. Celem naszego ataku
miały być bloki zajęte przez oddziały Luftwaffe z pobliskiego
lotniska. Jak wiadomo – rozkaz ataku został przez dowódcę
pułku odwołany, ale to już inna historia.
Mój straszy brat, mimo licznych kontaktów nie brał udziału
w konspiracji. Kiedy w przeddzień powstania zobaczył w naszym
mieszkaniu parę sztuk broni mojego plutonu, poprosił mnie, żebym
objaśnił mu obsługę i działanie stena. Sam natomiast pokazał
mi egzemplarz konspiracyjnego wydawnictwa, w którym zamieszczony
był jego pierwszy i ostatni w życiu rysunek. Egzemplarz ten
spłonął wraz z naszym mieszkaniem na Opaczewskiej. Oto wyznanie
mojej najcięższej porażki: do dziś, mimo wysiłków i starań
w poszukiwaniu wchodzącego w grę pisma – nie udało mi się
znaleźć i zidentyfikować żadnego egzemplarza z rysunkiem. Moja
przeklęta pamięć nie zachowała tytułu pisma i treści
rysunku. Niewiarygodne? Ale prawdziwe.
Rozstaliśmy się w poniedziałek 31 lipca, w dniu
poprzedzającym wybuch powstania. Sławek udał się do pracy, do
centrali telefonicznej na Placu Napoleona, ja dopiero następnego
dnia rano dowiedziałem się, że mam stawić się na Okęciu, dokąd
zresztą wyszliśmy natychmiast piechotą z Opaczewskiej wraz z
dowódcą mojego plutonu – podchorążym „Rogiem”, który
mieszkał w tej samej kamienicy.
Co działo się dalej z moim bratem – wiem już tylko z
relacji. Prawdopodobnie zgłosił się do pierwszego z brzegu
oddziału w okolicach placu Napoleona, okazała się nim grupa
„Narocz” walcząca w szeregach Batalionu „Parasol”. Byli
na Woli, potem w Śródmieściu. Z Jego ostatniego listu do naszej
Mamy wiem, że złożył przysięgę, a potem przeszedł do
„Śródmieścia Południowego", na drugą stroną Alej
Jerozolimskich. Zginął 16 września na ul. Hożej w czasie
bombardowania kina „Urania”, gdzie mieścił się obóz
jeniecki dla Niemców, nadzorowany przez oddział, w skład
którego wchodził. Jego śmierć została opisana i
udokumentowana w dwóch książkach: monografii Piotra
Stachiewicza „PARASOL” (Instytut Wydawniczy „PAX”, 1984),
i wspomnieniach Stanisława Pempela „POD ZNAKIEM LWA I SYRENY”,
wydanych w postaci kopii maszynopisu (OFICYNA WYDAWNICZA „RYTM”,
1989). Ekshumacji zwłok dokonałem własnymi rękami; zostały pochowane
są na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz