Dziś, 9. września mija sto dwudziesta rocznica
narodzin naszej Matki – Jadwigi z Markiewiczów Soleckiej. Nasza
bardzo kochana, bardzo dobra i mądra Mama karmiła mnie i mojego
starszego brata najbardziej odległymi od siebie opowiastkami z
dzieciństwa. Na przykład z około 1905 roku, kiedy Jadzia była
jeszcze małą dziewczynką (miała dopiero12 lat), pochodzi opowieść
o tym, jak to siedzi sobie latem na balkonie w mieszkaniu na ulicy
Browarnej, na warszawskim Powiślu, a z dołu dobiega odgłos
dźwięcznego klekotu, jaki wydają końskie kopyta, uderzając o
bruk. Po chwili spod balkonu wyłania się wataha kozaków, z
karabinkami na plecach, i Mama myśli: „właściwie - po co żyć?”
Droga myślenia była taka: kozacy to symbol carskiego terroru,
rozpędzania manifestacji, wyłapywania ukrywających się ludzi,
batożenia, rozstrzeliwania, symbol rosyjskiego panowania nad Polską;
skojarzenia pojawiają się jak na zawołanie. Więc – po co żyć?
Żyła jednak osiemdziesiąt lat. Od Jej śmierci mięło zatem lat czterdzieści...
Na świat przyszliśmy (ja i brat) w Toruniu, gdzie
nasz Ojciec pełnił urzędniczą funkcję w zarządzie miasta. Były
to ciężkie czasy, wkrótce zaczął się wielki kryzys światowej
gospodarki, który nie ominął także i Polski. Sławka urodziła
Mama mając lat 31; mnie – w wieku lat 33. Niewiele od nas starsza
córka bezrobotnego sąsiada Niemca – Erika - przychodziła pomagać
Mamie „przy dzieciach”. Śmiesznie mówiła po polsku. Jadała z
nami obiady i chcąc na przykład powiedzieć: „no, zjedz
wreszcie!”, tłumaczyła sobie idiom ze swojego języka i mówiła
„no, zrób, co zjesz!”, co z kolei wywoływało kaskady śmiechu
naszej Mamy. Często siadaliśmy „po turecku” we czworo na stole
pod lampą, Mama czytała na przykład „Sierotkę Marysię...”,
w czasie której to czytanki wszyscy (wraz z lektorką) płakaliśmy
rzewnymi łzami, albo uczyła nas dni tygodnia, śpiewając:
„Ksiądz mi nakazował, żebym nie całował aktorek,
a ja sobie muuuszę uradować duuuszę we wtorek,
ta-ra-ra, we wtorek...!”
Potem szły nazwy kolejnych dni, a na zakończenie następowało totalne całowanie. Oczywiście, historia i tu się odzywała. Nasza mama opowiadała nam, jak to spędziła ostatni, głodny rok pierwszej wojny światowej na Lubelszczyźnie, gdzie uczyła wiejskie dzieci czytać i pisać po polsku. Tam pewnego dnia pojawili się Legioniści, którzy (oczywiście – w czasie zalotów...) uczyli tej piosenki Ją i Jej koleżanki. Jedną z najbliższych przyjaciółek Mamy była Zofia z Przybylskich Ossowska. Obie Panie - zgodnie z pełnymi miłości i opiekuńczości rolami, pełnionymi wzajemnie w swoich rodzinach - były nazywane ciociami: ciocia Zosia i ciocia Jadzia; nie dotyczyło to małżonków – nie byli wujkiem Stasiem, ani wujkiem Władziem. Natomiast najszczersza, prawdziwie braterska więź panowała w młodym pokoleniu. Było nas czworo: najmłodsza wśród nas Marysia Ossowska (później – Sędzikowska) i starszy o parę lat od Sławka Zdzicho. Otwierał On potem wśród nas listę poległych: zginął pierwszego dnia powstania.
W latach wielkiego kryzysu i bezrobocia Rodzice wrócili
do Warszawy i zamieszkaliśmy u Dziadków na Tamce, siedem osób w
dwóch pokojach z kuchnią. Mama najpierw pracowała jako liczarka
korków w żydowskiej fabryczce, potem została telefonistką w
Elektrowni Pruszkowskiej. W ramach pracowniczych „przywilejów”
uzyskała zainstalowanie w mieszkaniu na Tamce linii elektrycznej i
ulgową taryfę...
Biedna,
kochana Mama. Nie miała lekkiego życia. Trudności materialne,
kłopoty ze zdrowiem, dwie wojny, powstanie warszawskie, które
przeżyła dwukrotnie zasypywana gruzem w piwnicy i które zadało
cios straszliwy – zginął w nim 16. września 1944. ukochany,
pierworodny, dwudziestoletni syn - Przemysław. Przypłaciła tę
stratę parokrotnym wylewem krwi do mózgu, do końca życia nie
odzyskała pełnej sprawności. Ojciec wrócił z eskapady wojennej
w 1947 roku – po kampanii wrześniowej przeszedł internowanie na
Węgrzech, Bliski Wschód, Tobruk, Monte Casino i demobilizację w
Wielkiej Brytanii. Opiekował się Mamą troskliwie, aż do Jej
śmierci w latach siedemdziesiątych.