Trudno, żeby
człowiek, który przeżył czynnie ponad osiemdziesiąt lat, nie
miał zastępów kolegów. Wprawdzie przytłaczająca większość –
na cmentarzach, ale przecież – byli... Każda szkoła, każda
instytucja, ba – każda redakcja, to były rzesze kolegów; czasami
odchodzących bez śladu, czasami zostawiających po sobie skutki
wydarzeń, które miały wpływ na moje życie. Raz dobry, kiedy
indziej - bardziej niż zły. A przecież mówię tylko o kolegach,
a nie o przyjaciołach czy wrogach. Spośród owych zastępów
wybrałem dziesięciu mężczyzn, początkowo chłopców, którzy
mniej czy bardziej przypadkowo wywarli wpływ na drogi moich losów.
Zastanawiające, że z pierwszej w życiu wspólnoty,
to znaczy z pierwszej klasy szkoły powszechnej na ul. Drewnianej w
Warszawie, zostało ich aż trzech. Pierwszy – Bogdan Konopka
zginął, mając 18 lat, dwaj pozostali – Czesław Szymański i
Bogdan G. dożyli późniejszego wieku.
Zacząłem zarabiać na chleb w czasie okupacji, mając
15 lat. Danek był pewnie niewiele starszy, kiedy został przez swego
dowódcę skierowany do pracy w zarekwirowanym przez Niemców
Wojskowym Instytucie Kartograficznym. Zadanie było proste, ale
śmiertelnie niebezpieczne – wynosić mapy.
Spotkaliśmy się, kiedy nie mieliśmy jeszcze po 18
lat - Danek, Czesiek Szymański i ja. Pierwszym ruchem Danka było
skontaktowanie nas ze swoją jednostką, jednym z pododdziałów 7
pp. AK „Garłuch”. Zostaliśmy tam do końca, do Powstania. Danek
wkrótce przeżył „wsypę”; uratował się, bo tego dnia nie
było go w pracy; wieczorem rozmawiałem z Nim długie kwadranse na
polach pod Służewcem. Zamierzał schronić się w podkrakowskim
miasteczku, gdzie miał rodzinę. Był to wypróbowany sposób:
pierwsze kroki polegały na zejściu z pola niemieckiej obserwacji,
potem – nowa Kennkarta, ewentualnie meldunek, praca. Pochwalałem
Jego plany; nie potrafiłem mu pomóc. Mimo ostrzeżeń i przestróg,
Danek popełnił śmiertelny błąd. Pojechał na Dworkową pożegnać
się z Matką i Siostrą, wpadł w zastawioną przez Niemców
pułapkę. Nazwisko znalazło się na plakacie z wykazem
rozstrzelanych. Jego Matkę pocieszano, że ktoś Go widział w
pociągu, jadącym na zachód. Nigdy nie wrócił.
Czesław Szymański był jednym z najbliższych moich
kolegów. Utrzymywałem z Nim kontakt do Jego śmierci, w końcu lat
siedemdziesiątych. Wpływu na moje życie jednak nie wywarł.
Przynajmniej dwa wydarzenia chciałbym natomiast
przypomnieć w związku z Bogdanem G. Pierwsze czterdzieści lat
naszego życia obfitowało w wydarzenia, ale nie przynosiły one
przełomowych momentów. Rok 1966, kiedy – w wyniku wielu przyczyn
- „wskoczyłem” na stanowisko wiceprezesa największego wydawcy
w Polsce: RSW Prasy i równocześnie szefa zaprojektowanej przeze
mnie, a mającej wejść w skład RSW, Polskiej Agencji Interpress,
dla której nie było, niestety, dostatecznie wielkiego lokalu.
Bogdan w sposób niespodziewany wykonał wtedy ruch niemal
decydujący. Pracował w Centralnym Komitecie Stronnictwa
Demokratycznego, znał jego zamiary, wskazał mi więc następującą
sekwencję: Stronnictwo Ludowe skończyło właśnie budowę nowej
siedziby, jego dotychczasową „kwaterę główną”, położoną
na ul. Bagatela 14, władze zamierzały przeznaczyć właśnie dla CK
SD, nie budziło to jednak zachwytu „demokratów”, ponieważ
budynek był dla nich za duży, a to wywierałoby fatalne wrażenie.
- Załatw dla SD, upatrzony przez nich budynek na
Chmielnej, a gmach po SL będziesz miał dla siebie, na swoją
agencję...
- Łatwo powiedzieć: załatw...
Okazało się jednak, że decydującemu w tych sprawach
premierowi Cyrankiewiczowi sojusz z promotorem projektu Agencji
Interpress (był nim robiący szybką karierę, ówczesny sekretarz
KC PZPR - Stefan Olszowski) odpowiada i... pomysł niespodziewanie
poparł. Polityczna Warszawa zamarła z wrażenia.
Druga sytuacja miała wymowę przeciwną... Bogdan od dzieciństwa był fanatykiem gier i hazardu.
Kiedy (z mojej poręki) został przedstawicielem Agencji w Londynie,
szybko w lokalach hazardowych zdobył przydomek „Mister Be.Ge.” i
równie szybko przegrał pieniądze nie tylko swoje, ale i firmowe,
czytaj: państwowe. Odwołany do kraju, wylądował na parę lat za
kratkami.
Nazwisko Staszka Starowieyskiego poznałem dopiero,
kiedy obaj wydostaliśmy się z (krótkotrwałej) niemieckiej
niewoli. Byliśmy żołnierzami tego samego plutonu w 7 pp AK, ale
znaliśmy tylko nasze imiona i pseudonimy. Kiedy w początkach
sierpnia '44 spotkaliśmy się niespodziewanie na peronie dworca
kolejowego w Grodzisku Mazowieckim – Staszek okazał się dla mnie
niespodziewanym wybawieniem. Starowieyski – to piękne i stare
nazwisko, osadzone wśród wielkich posiadaczy ziemskich, a zarazem w
świecie kultury. Kiedy spytałem Go, gdzie moglibyśmy znaleźć
schronienie, odpowiedział – zaczniemy od Rozalina. Był to
rzeczywiście jeden z najbliżej położonych folwarków, gdzie
gospodarzył wuj Staszka. Przyjął nas jako byłych powstańców z
otwartymi ramionami, ale po niedługim czasie okazało się, że
zdobył zezwolenie niemieckich władz na przywiezienie z Warszawy chorej na Heine-Medina
dorastającej córki, która od czasu sprzed powstania przebywała w
jednym z Warszawskich szpitali. Pojechał więc wyścielonym słomą
wozem, no i przywiózł. W domu zrobiło się za ciasno.
Kolejni krewni Staszka – to byli państwo Morawscy,
właściciele klucza folwarków Mała Wieś w Grójeckiem.
Zostaliśmy przyjęci w pałacowym parku przez będących w naszym
wieku synów właścicieli, i skierowani do dwóch różnych
folwarków: mnie przypadło miejsce w Łęczeszycach, skąd po paru
tygodniach przeniosłem się w Krakowskie, gdzie doczekałem
wkroczenia Rosjan. Młodych panów Morawskich spotykałem po wojnie
wielokrotnie: starszy Zdzisław przez wiele lat pracował w PAP,
młodszy Kazimierz był przewodniczącym jednej z prorządowych,
katolickich organizacji społecznych.
Najciekawszą i zarazem najważniejszą znajomością,
jaką zawarłem w miechowskim dowództwie Armii Krajowej – był
Mieczysław Podkowa, oficer czynny w tym dowództwie. Wiem jednak o
Nim niezwykle mało. Poznaliśmy się w kuchni dworu w Topoli, dużego
majątku, w którym wówczas (przełom grudnia i listopada 1944)
stacjonowała grupa oficerów niemieckich. Szukałem kontaktu z
jakimś oddziałem, a nie znalazłszy poparcia w Kazimierzy Wielkiej,
szedłem dalej na wschód bez wytyczonego celu. Kiedy w Topoli
odmówiono mi noclegu, a ja zacząłem się „stawiać”
powiedziawszy nawet, że byłem powstańcem w Warszawie, do rozmowy
wmieszał się mężczyzna siedzący dotychczas w cieniu. Wyprosił
mnie na dwór i zażądał pokazania Kennkarty. Nie stawiałem dalej
oporu, on zaś, zobaczywszy mój dowód z nazwiskiem, najpierw
zwrócił mi dość ostro uwagę, żeby bardziej uważać z
chwaleniem się udziałem w powstaniu, a potem niespodzianie zapytał:
- Co pański ojciec robił przed wojną?
Zdumiony pytaniem odpowiedziałem, że pracował w
Domu Akademickim na pl. Narutowicza. Okazało się, że mój ojciec
patrzył „przez palce” na fakt, że student z podkrakowskiej wsi
o nazwisku Podkowa od dłuższego czasu nie płaci czesnego, a kiedy
wreszcie zwrócił mu na to uwagę, młodzieniec zdobył po pewnym
czasie pieniądze i wygrzebał się z kłopotów. Ale wdzięczność
dla mojego ojca zachował – jak widać – na długo. Wystarczyło
mu to, żeby uwierzyć w moją, autentyczną zresztą, historię
ostatnich miesięcy, i zarekomendował mnie na zastępcę dowódcy we
wsi Krzyszkowice (gmina Wielgus).
Doczekałem tam wkroczenia Rosjan, a wówczas, za cenę
pół litra bimbru, dostałem się wojskową ciężarówką do
Krakowa. Co stało się z Podkową – nie wiem. Nigdy Go już potem
nie spotkałem.
Historia mojego zajęcia, które uprawiałem do końca
czynnego życia zawodowego i które stało się dla mnie czymś
znacznie więcej, niż zawodem, zaczęła się zaraz po wojnie. W
wyniku serii przypadków znalazłem zatrudnienie w Związku Zawodowym Pracowników Leśnych i Przemysłu
Drzewnego; rezultatem moich starań było, że powierzono mi pracę
przy przygotowaniu i dopilnowaniu druku dwóch miesięczników:
bardziej fachowego „Lasu Polskiego” i polityczno-związkowego
„Głosu Leśnika i Drzewiarza”. Wydawało się, że droga stąd
do „normalnego” dziennikarstwa jest w ogóle niemożliwa, choć
byłem równocześnie studentem polonistyki. Kiedy jeden ze szkolnych
kolegów powiedział mi o możliwości pracy w „prasie
młodzieżowej”, osoba odpowiedzialna za nabór kadr, oglądając
mój wojenno-AKowski życiorys, skwitowała sprawę: "wiecie co,
towarzyszu, i dla was, i dla nas będzie lepiej, jeśli zostaniecie
tam, gdzie jesteście”... Oznaczało to: trzymaj się z daleka od
prasy politycznej!
Aliści – w czasopismach związkowych chałturzył
wtedy dobrze ustosunkowany dziennikarz z PAP Zygmunt Rastawicki.
Wystarczyło zacieśnić z nim stosunki towarzysko-alkoholowe, a bez
trudu znalazł mi „etat” w wydawanej przez Samopomoc Chłopską
„Gazecie Rolniczej Chłopi”. Był to tygodnik, uznawany za
polityczny i mający uprawnienia do tego, by zaliczać wysługę lat
do t.zw. aplikacji dziennikarskiej. Rychło zostałem więc członkiem
Związku Zawodowego Dziennikarzy (późniejsze Stowarzyszenie) i –
teoretycznie – mogłem ubiegać się o zatrudnienie w każdej
redakcji. Teoretycznie, bo czasy były jeszcze „nie te”. Był to
początek lat pięćdziesiątych, a zmiany polityczne, również w
prasie zaczęły się dopiero po śmierci Stalina w 1953 roku, by
kulminację osiągnąć w 1956. Mój „protektor” nie robił
zresztą w tym czasie kariery. Popadał w alkoholizm, by w połowie
lat sześćdziesiątych położyć pijaną głowę na włączonych,
lecz niezapalonych palnikach gazowej kuchenki.
Janek
Kligert był pierwszym żydowskim dziennikarzem, z którym przyszło
mi pracować. Państwowym Wydawnictwem Rolniczym i Leśnym, gdzie
obaj się spotkaliśmy, kierował także Żyd, Ignacy Podgórski, syn
przedwojennego wydawcy „bryków” z Tarnopola czy Tarnobrzega,
oczywiście o zupełnie innym nazwisku. Towarzysz Podgórski miał
zwyczaj mawiać na zebraniach, że dopóki w Polsce nie ma prawdziwej
partii komunistycznej (a było to około roku pięćdziesiątego) on
czuje się przedstawicielem partii. I
rządził zarówno wydawnictwem, jak i organizacją partyjną.
Kligert natomiast z PWRiL przeszedł do „Trybuny Ludu”, co było
niemałym awansem.
Dziś,
kiedy zajrzeć do przeglądarki GOOGLE, znaleźć można pod
nazwiskiem Jan Kligert liczne publikacje zarówno na temat
spółdzielczości produkcyjnej, którą zajmował się w PWRiL, jak
i tradycji literatury żydowskiej w Polsce. Czuł się pewnie
upoważniony do zabierania głosu na obie grupy tematów:
„spółdzielczość produkcyjną” poznał w wydaniu sowieckim,
pracując w czasie wojny w kołchozach, w szeregach batalionów
pracy, wiedzę o tradycjach literackich wyniósł zapewne z domu.
Przetłumaczył na polski i wydał w PIW-ie „Marienbad” Szolem
Alejchema. Rzuca się w oczy, że jego dosyć obfita twórczość na
oba tematy urywa się nagle w 1967 roku. Kligert pracował wtedy
za granicą i – widać wiedząc czego należy oczekiwać w kraju –
postanowił nie wracać. Osiadł w Belgii. Ów jego wyjazd, z którego
nie wrócił, wiązał się właśnie z naszą znajomością. Kiedy
starał się o zgodę na objęcie zagranicznej placówki, redakcja
zażądała od niego, aby wskazał kandydata na swego następcę.
Wówczas wskazał on... mnie. Zostałem zaakceptowany (był to już
okres przemian) i to właśnie było początkiem mojej kariery
zawodowej.
Następnym
jej etapem było przejście do „Sztandaru Młodych”, gdzie,
znając sytuację i ludzi, mogłem oczekiwać awansów. Najbliższym
moim kolegą – i zresztą autorem pomysłu ściągnięcia mnie do
„Sztandaru” był Krzysztof Strzelecki, znakomity dziennikarz i
redaktor, który, niestety, nie zrobił osobistej kariery, ani w
„Sztandarze”, ani potem. W mojej sprawie zadziałał
błyskotliwie. W tak zwanym „ruchu młodzieżowym” na całym
świecie panował wówczas piękny zwyczaj, że każdy do każdego
mógł i powinien mówić per „ty”. Korzystali z tego,
oczywiście, dziennikarze, toteż Krzysztof zwrócił się w tej
sprawie do szefa wydawcy „Sztandaru", którym był Związek
Młodzieży Socjalistycznej, Renkego:
- Marian, może byśmy wzięli do redakcji Jurka
Soleckiego?
- A kto to jest?
- Co Ty, Soleckiego z „Trybuny Ludu” nie znasz?
- A, to ten, nie wiedziałem! Bierzemy...
Publicysta „Trybuny Ludu” - to była
rekomendacja...
Pełniłem kolejno funkcje: kierownika Działu
„Sztandar Młodych – Dimanche” (wydanie niedzielne), sekretarza
redakcji , a potem - zastępcy redaktora naczelnego. Kierownictwo
redakcji składało się wtedy z redaktora naczelnego (Zbigniew
Isaak, nazwisko podobno holenderskie) oraz trzech zastępców:
Andrzeja Albrechta, Zdzisława Pisia i mojej skromnej osoby. Ponieważ
nie miałem ukończonych studiów, otrzymałem od wydawcy propozycję
dwuletniego stypendium w Wyższej Szkole Nauk Społecznych, obroniłem
pracę magisterską i czekałem na skierowanie do pracy. Andrzej
Albrecht uprzednio powołany został do Biura Prasy KC PZPR, a potem
otrzymał propozycję wyjazdu na placówkę zagraniczną. Podobnie,
jak w przypadku Kligerta, również od niego zażądano kandydata na
zwalniane stanowisko. I, podobnie jak wtedy Kligert, zgłosił on
moją kandydaturę, która bez oporów została przyjęta. Byłem
przecież świeżo upieczonym magistrem, absolwentem WSNS-u i miałem
za sobą wieloletnie doświadczenie dziennikarskie. Trudno było
kwestionować taką kandydaturę.
Przez pierwsze kilkanaście lat moja praca, zdobywanie
kwalifikacji, awanse i przeniesienia – odbywały się poza sferą
świadomości kierowniczych kręgów, kształtujących ruch
wydawniczy w kraju, na jego treści, jego oblicze. To, co mnie
dotyczyło, działo się gdzieś „na dole” i nie miało wpływu
na sprawy naprawdę ważne. Opanowałem natomiast pewną
umiejętność, która okazała się bardzo
pomocna w wytyczaniu dalszej drogi. Chodziło o sztukę
przeprowadzania wywiadów z ludźmi ciekawymi, a nade wszystko
zajmującymi ważne stanowiska i pozycje społeczne. Mechanizm
działania był tu bardzo prosty. Jeśli wywiad podobał się temu,
kto go udzielał, jeśli przy tym znajdował uznanie w redakcji i
wśród czytelników, przynosił pożytek wszystkim stronom, nie
wyłączając dziennikarza, który ów wywiad przeprowadzał. W ciągu
pierwszych kilkunastu lat przeprowadziłem sporo takich –
notowanych na żywo lub nagrywanych rozmów; miałem więc dość
liczne grono przychylnie nastawionych osób na wysokich stanowiskach.
Nie to zdecydowało, oczywiście, o dalszym rozwoju sytuacji.
Jedną z najważniejszych takich osób okazał się dla mnie szef
polskiej delegacji na Światowy Festiwal Młodzieży Demokratycznej w
Wiedniu, zarazem ówczesny przewodniczący Zrzeszenia Studentów
Polskich – Stefan Olszowski. Po pewnym czasie ze „Sztandaru
Młodych” zostałem przeniesiony do Biura Prasy KC PZPR, a w parę
miesięcy po mnie pojawił się tam w roli kierownika mój znajomy z
Wiednia – Olszowski. Jak to się mówi: korzystny układ...
Wkrótce powierzono mi problematykę zagraniczną.
Rzucił mi się w oczy „dziwny” stan organizacyjny redakcji,
osób odpowiedzialnych za informowanie zagranicy o Polsce – stan
rozproszenia. Opracowałem plan zreorganizowania całej służby
informacji dla zagranicznej prasy i wydawnictw, sprawa została
zatwierdzona na najwyższych szczeblach, w ramach RSW Prasa utworzono
specjalną instytucję – Polską Agencję Interpress, powołano
mnie na wiceprezesa RSW Prasy i w tej randze powierzono mi kierowanie
Agencją.
Spośród bardzo wielu ekscytujących przygód i
wydarzeń, jakie mnie wówczas spotkały – chciałbym wymienić
trzy.
Był rok 1972. Warszawę odwiedził wtedy amerykański milioner
polskiego pochodzenia – Edward J. Piszek, znany z osiągnięć w
popularyzowaniu Polski w USA. Zaproponowałem Mu dostarczenie
rękopisu i kompletu ilustracji do wielokolorowej książki
encyklopedycznej poświęconej Polsce oraz możliwość jej
wydrukowania we Włoszech. Pan Edward zamówił 60 tysięcy
egzemplarzy po dolarze sztuka, podkreślił jednak, że swoje plany
wydawnicze realizuje we współpracy z Zakładami Naukowymi w Orchard
Lake (Michigan), stanowisko więc wobec treści będzie mógł zająć
dopiero po wysłuchaniu opinii tamtejszych naukowców. Kiedy po paru
tygodniach ponownie przyjechał do Warszawy w towarzystwie
przedstawiciela Orchard Lake Center (zresztą osoby duchownej)
stanowisko było jasne i proste: ani pan Piszek, ani Zakłady Naukowe
nie mogą firmować wydawnictwa historycznego, w którym nie byłoby
informacji o agresji sowieckiej 17 września 1939 roku i o zbrodni
katyńskiej z roku 1940...
Żeby spełnić ten postulat, musiałem dokonać
ewidentnego „przekrętu”: w cenzurze przedstawiony był
maszynopis BEZ 17 września 1939 i BEZ Katynia, a do druku i
rozpowszechniania mam skierować tekst, zawierający te delikatne
informacje. Dotychczas na terenie imperium sowieckiego takiej
publikacji nie było. Jawne oszustwo wobec Urzędu Cenzury!
Postanowiłem więc jednak poinformować mojego „politycznego
szefa” - Stefana Olszowskiego. Kiedy zapoznał się ze sprawą i
jej sprzecznymi aspektami, powiedział:
- Ja przecież całej tej historii nie muszę znać.
Starania są Twoje, ryzyko jet Twoje, i decyzja jest Twoja.
Sorry...
Napisałem te dwie informacje, włożyłem do portfela
i postanowiłem polecieć do Mediolanu, gdzie zamierzałem je
wręczyć drukarzom. Przed odlotem spotkałem się w Bristolu z
moim rozmówcą z USA, informując go o rezultacie moich działań.
- I like You – powiedział na zakończenie rozmowy.
- I like You too – odpowiedziałem.
Książka robiła furorę po obu stronach Atlantyku. Po
prostu – nikomu nie przyszło do głowy, żeby przypuścić, że
drażliwe informacje są krajowego pochodzenia...
Następne pięć lat spędziłem na placówce
korespondenckiej w Wiedniu, a kolejne trzy lata pełniłem funkcję
reaktora naczelnego miesięcznika, wydawanego w trzech językach:
”Polnische Perspektiven”, „Perspectiv Polonaise” i „Polish
Perspectives”; nie było więc również wersji polskiej, co
znakomicie ułatwiało swobodę wypowiedzi i zwalniało z licznych
ograniczeń.
Olszowski, który zdążył wyrosnąć na jednego z
potencjalnych następców Gierka, został sekretarzem KC PZPR do
spraw gospodarczych. Na najbliższym zjeździe wygłosił
przemówienie, które, obok „nowych” myśli i haseł, zawierało
cały arsenał zużytych „bezpieczników” i wyświechtanych
powiedzeń. Pełno tam było „przodującej roli” partii,
„przewodniej siły”, jaką był Związek Radziecki,
„sojuszu” robotniczo-chłopskiego, „budowy zrębów socjalizmu”
- i całej tej mowy-trawy, która zaśmiecała wszystkie oficjalne
teksty. Wiedziałem, że spotkam się z zainteresowaniem.
Usiadłem więc i zrobiłem coś, czego w tamtym
ustroju robić nie było wolno. Oczyściłem mianowicie tekst jednego
z członków najwyższych władz z partyjnej frazeologii, czyniąc go
znacznie bardziej czytelnym i przekonującym. Zamierzałem wydrukować go wyłącznie w językach
obcych, jako niepodpisany artykuł redakcyjny w naszym miesięczniku.
Złożyłem wizytę sekretarzowi KC i powiedziałem, że chciałbym
skonsultować tekst związany z Jego wystąpieniem. Po paru stronach lektury Olszowski zaczął się śmiać
i powiedział:
- Wiesz, stary, to zupełnie fajny tekst. Taki wolny od
pustosłowia...
W latach roku 1979 jeszcze raz wyjechałem do Wiednia i
do 1982 pełniłem funkcję dyrektora Instytutu Polskiego. Był to
czas rodzącej się „Solidarności”, czas strajku w stoczni,
prześladowania i internowania działaczy. Nie kryłem się z moim
pozytywnym stosunkiem do „Solidarności”. W pracy Instytutu, w
referatach, wygłaszanych w różnych środowiskach Wiednia, łatwo
było to dostrzec. Skrócono mi o dwa lata pobyt, odwołano do kraju
nie proponując żadnego zatrudnienia i kierując do tak zwanej
„rezerwy kadrowej”. Po upływie roku przeszedłem na grubo
przedwczesną emeryturę. W 1983 wystąpiłem z partii. W 1989
wybuchła III Rzeczpospolita.
Zaczynała się nowa epoka w życiu kraju. I w moim
też.