Ceglana, Pańska, Dzielna, Grzybowska czy – chyba
najbardziej znane - Nalewki, to było centrum żydowskiej dzielnicy
w Warszawie, dzielnicy która swą haniebną nazwę - Ghetto -
otrzymała dopiero wraz z hitlerowską okupacją. Przed wojną na
pytanie: „gdzie mieszkasz?”, Warszawiak żyjący w tamtych
stronach, odpowiadał: „na Żydach”. Nie ma stosownych statystyk,
ale obserwacje wskazują, że procent żydowskich mieszkańców
tamtych okolic zbliżał się do stu. Mieszkali także – i to w
dużych skupiskach w wielu innych (szczególnie starszych)
dzielnicach Warszawy: na Pradze, na Powiślu, na Starym Mieście,
nigdzie jednak nie przyjmując tak przytłaczającej, totalnej
większości, jak w tamtych stronach. Pamiętam na przykład sprzed
wojny dom na Tamce (Powiśle) pod numerem 25; podwórko tego domu
robiło wrażenie wspólnej, żydowskiej izby: okna parterowych
mieszkań sięgały bruku, życie toczyło się zarówno we
wnętrzach, jak i na powierzchni podwórka, rozmowy prowadzone były
z jednego mieszkania do drugiego, zarówno w pionie, jak i w
poziomie, była to wspólna powierzchnia i wspólna przestrzeń. Ale
sytuacja taka nie musiała powtórzyć się w sąsiedniej kamienicy;
tam mogła być większość etnicznie polska; zarówno język, jak i
obyczaj mógł być inny. Na Ceglanej, Dzielnej - czy innych
podobnych ulicach – tam absolutną większość mieszkańców
stanowili Żydzi...
Słodkie
wino
Zawody i zajęcia były jak najbardziej zróżnicowane.
Rodzina, o której pragnę opowiedzieć, należała do raczej
zamożnych, choć nie można jej nazwać „burżujską”. Co
więcej – funkcja, jaką pełniła Głowa Rodziny wyznaczała
także wysoką pozycję religijną, a więc i społeczną. Mojżesz
(Mosze) Hajwentreger był kantorem w miejscowej Bóżnicy, śpiewał
pięknie – i mądrze... Żona Bronia (urodzona Singer) prowadziła
gabinet kosmetyczny, rodzina była właścicielem działki gruntu w
Jeziornej. Mieli troje dzieci: Lucynę, Sylwestra i najmłodszego
Henryka, Ten ostatni przyszedł na świat na dwa lata przed wybuchem
wojny. Dowodów na dokładniejsze określenie wieku – nie ma.
Pewnym potwierdzeniem natomiast może być jedno z dziecięcych
wspomnień: siedzą we troje pod kołdrą, a tatełe podaje
im maczane w słodkim winie kawałeczki chałki. Jest, oczywiście,
szabas. W jednym ze wspomnień Autor wyraża przypuszczenie, że ten
wzruszający moment musiał mieć miejsce „jeszcze przed ghettem,
bo skąd później słodkie wino i chałka”...
Najmniej wiemy o dziewczynce imieniem Lucyna. Może
była najstarszym dzieckiem?... Wiemy na pewno, że razem z bratem –
Sylwkiem wyprowadzana była przez matkę w pierwszych latach okupacji
z ghetta do dzielnic podmiejskich na niezbyt długie okresy
wypoczynku i odżywienia. Pobyty takie były, oczywiście, dosyć
sowicie opłacane, nie tyle ze względu na koszty utrzymania, ale
pochodzenie dzieci. Proceder był możliwy głównie dzięki temu, że
Matka wystarała się o pracę w „Szopach”, to znaczy w
warsztatach, gdzie naprawiano zniszczone na froncie niemieckie
mundury, co z kolei umożliwiało otrzymanie raz na jakiś czas
”Ausweisu”, dzięki któremu można było wychodzić z ghetta i wyprowadzać dzieci. Mały Henryczek leżał jeszcze wtedy w
wózeczku...
W pierwszych latach okupacji zmarł Ojciec. Sylwek miał
wkrótce przystąpić do bar micwy. „Bardzo mu tego zazdrościłem"
– wspomina młodszy brat. „Forowano go w nauce, zajmował
pierwsze miejsce przy Arce. Grał na skrzypcach i uczył się
Talmudu. Pocieszano mnie, że wkrótce będę mógł osiągnąć to
samo, co on”. Na razie jednak przed kamienicę na Dzielnej
zajechała „buda”, Niemcy wygarnęli i wywieźli wszystkich
mieszkańców. Sylwek i Henryk ukryli się na podwórku. Człowiek,
który ich znalazł, uwierzył w historię o Ausweisie matki i
pozwolił im zostać. Dla Henryka był to pierwszy przypadek
„cudownego ocalenia”. Dla Sylwka – ostatni...
We wspomnieniach Henryka pojawia się piękny kołnierz
z lisa, który miał być przeznaczony na chleb czy też na
koszty kolejnej wyprawy poza obręb ghetta, który jednak został
Matce skradziony. Dowiadujemy się tam, że kolejne wyprowadzanie
dzieci poza ghetto na „polską stronę”, „gdzie przez pewien
czas nas dożywiano, było opłacane w pieniądzach i złocie;
najpierw poszła siostra, potem brat, na końcu ja”. I znów – ta
przypadkowa kolejność (związana może z wiekiem) zdecydowała –
kto pozostał w ghetcie na śmierć, a kto poza nim, z nadzieją
przeżycia.
Gehenna
w szufladzie
Henryczka zostawiła matka u ludzi na Mokotowie, którzy
przyjęli go przecież tylko na parę tygodni; niestety, nigdy już
więcej nie wróciła. Chłopiec, narażony w każdej chwili na
śmierć, był również zagrożeniem dla przechowującej go rodziny.
Nie mogli go ani usunąć, ani dopuścić do żadnej dekonspiracji.
Kryjówkę urządzono mu w szufladzie szafy, do której był
zamykany, ilekroć pukał ktoś do drzwi. Chłopiec cierpiał katusze
w zbyt małej szufladzie, przeszedł ciężkie zapalenie stawów.
Tymczasem
w Warszawie wybuchło powstanie. Bojąc się, że przy wyjściu
chłopiec zostanie rozpoznany, przechowująca go rodzina, opuszczając
dom wraz z wszystkimi mieszkańcami, zamknęła go w piwnicy.
Chłopiec żywił się paroma słoikami przetworów, przeszedł
ciężką chorobę, wreszcie wydobył się
na zewnątrz.
W ogrodzie spotkał
mężczyznę, który zbierał warzywa. Zlitował się nad zabiedzonym
dzieckiem, i – w worku, na rowerze - wywiózł go za miasto,
ryzykując przejście obok niemieckiej Wachy. Chłopiec dotarł do
Pyr i trafił do mieszkania, gdzie zaopiekowała się nim Pani, którą
potem, do końca Jej życia, nazywał Babcią...
Pani schowała go pod
stołem, z którego zwisała długa serweta, umyła po czym
ostrzegła, żeby nikomu się nie pokazywał. Następnie zaprowadziła
go do sąsiedniego pokoju i pokazała mu leżącą na
zaimprowizowanym posłaniu młodą kobietę, do niedawna
sanitariuszkę w Powstaniu, i powiedziała:
- To jest moja córka
Wacula, jest chora, jeśli Ją kiedykolwiek spotkasz, możesz Jej
zaufać....
Potem były dwa kolejne
domy dziecka, w jednym z nich, w górach, spotkały go: harcerka
Wacula i jej młodsza siostra - Krystyna. Po długim budowaniu
zaufania, namówiły go na przeniesienie się z domu dziecka do
Babci, do Warszawy.
Mijały lata w rodzinie,
która go przygarnęła. Chłopiec wyrósł już na młodego
mężczyznę, kiedy w mieszkaniu na warszawskiej Pradze pojawili się
dwaj panowie z dalekiego kraju, opowiedzieli mu szczegóły jego
pochodzenia i dzieciństwa, zaproponowali wyjazd, obiecali dobrobyt i
opiekę.
Henryk odpowiedział:
- Chcę zostać z Babcią...
Z
Dzielnej na Nebraska Street
No i został. Skończył szkoły, Akademię Teatralną w Krakowie,
został wziętym aktorem i lektorem. Ożenił się z piękną i mądrą
kobietą - Bożeną, owocem tego związku był syn – Marcin (co
łatwo znajduje odbicie w angielskim Martin). Marcin był od
początku wychowywany z myślą o wyjeździe w świat. Wybrano mu nazwisko jego
rodzonej babki, czyli matki Henryka. W końcu to samo nazwisko nosił,
pochodzący z Polski, laureat literackiej nagrody Nobla – Isaac
Bashevis Singer...
Marcin spotkał się z ciepłym przyjęciem nie tylko ze względu
na dobrze brzmiące nazwisko. Przyjęli go z otwartymi ramionami
przyjaciele i koledzy Henryka, którzy przed paroma laty wyjechali z
Polski i osiedli, a to w Szwecji, a to na zachodniej półkuli.
Przedstawili go rodzinie, osiadłej w jednym z wielkich krajów
Ameryki Południowej, co wkrótce skończyło się szczęśliwym
małżeństwem z córką rodziny. Tym razem na świat przyszła
urocza dziewczynka - Mila, wnuczka Henryka i Bożeny. Szczęśliwi
dziadkowie mieli teraz dwie rodziny, dwa domy, dwie ojczyzny.
Przeloty przez Atlantyk stały się bardzo częste. Cóż, kiedy
nieubłagany los włączył swojąnieodwołalną decyzję –
babcia Bożenka odeszła.
* * *
Ci ludzie byli mi bardzo
bliscy. Wiem, że tych uczuć nie da się przenieść przez
Atlantyk, ani przez długie dziesięciolecia, że ta historia wymaga
zamknięcia. Trzeba jednak wspomnieć również o tych, którzy
potrafili podzielić się wszystkim, co mieli; otoczyć miłością,
troską i rodzicielską opieką samotne, obce i opuszczone dziecko z
ghetta.
Póki jestem, będę o Nich świadczył.